nimi jakiś rozum. Efekt był zarówno eteryczny, jak i dezorientujący. Z trudem odpierał wrażenie, że muzeum wisi w powietrzu unoszone na nieważkiej chmurze, niczym zagubiony pośród fal statek widmo.
Langdon zdecydowanie wolał klasyczne muzea, jak Luwr czy Prado, ale patrząc, jak mgła powoli przykrywa wodę przed tytanowymi ścianami, doszedł do wniosku, że byłoby trudno o lepsze miejsce na spotkanie z człowiekiem, który tak bardzo kocha sztukę, a dzięki swojej wiedzy i innowacyjności potrafi odgadnąć przyszłość.
Langdon przedarł się przez mgłę i stanął pod wejściem do gmachu. Wyglądało złowieszczo: wielka czarna dziura w ciele olbrzymiego gada. Przestępując próg, miał wrażenie, że wkracza w paszczę smoka.
Rozdział 2
Admirał Luis Ávila siedział przy barze w pustym pubie. Czuł się zmęczony po podróży. Przyleciał do tego nieznanego miasta zaraz po zakończeniu zadania, które wymagało, by w dwanaście godzin pokonał tysiące kilometrów. Wypił łyk drugiego już toniku, wpatrując się w rząd kolorowych butelek po drugiej stronie baru.
„To żadna sztuka nie pić na pustyni, ale tylko naprawdę wierni potrafią się powstrzymać w oazie” – rozmyślał.
Nie pił już od ponad roku. Widząc swoje odbicie w barowym lustrze, pozwolił sobie na rzadki moment zadowolenia z wyglądu człowieka, który nań w nim spoglądał.
Ávila należał do tych szczęściarzy o śródziemnomorskim typie urody, którym wiek raczej sprzyjał niż przeszkadzał. Z upływem lat jego sztywny czarny zarost przyprószyła siwizna, a w miejscu gniewnego ognia w czarnych oczach pojawił się pogodny spokój. Dawniej sprężysta oliwkowa skóra była teraz ogorzała od słońca i pomarszczona, przez co wyglądał jak prawdziwy wilk morski.
Mimo sześćdziesięciu trzech lat na karku był wysportowany, a jego imponującą sylwetkę podkreślał jeszcze krój szytego na miarę białego galowego munduru. Dwurzędową marynarkę z szerokimi czarnymi naramiennikami zdobiła imponująca kolekcja odznaczeń, koszula ze stójką szeleściła od krochmalu, a na spodniach połyskiwały jedwabne lampasy.
„Wielka Armada nie jest już może najpotężniejszą flotą na świecie, ale wciąż wie, jak ubrać oficera”.
Admirał nie zakładał munduru od lat, ale dziś czekał go wyjątkowy wieczór. Spacerując ulicami tego nieznanego miasta, z przyjemnością zauważał przychylne spojrzenia kobiet i szacunek, z jakim mężczyźni schodzili mu z drogi.
„Wszyscy szanują ludzi, którzy kierują się w życiu zasadami”.
– ¿Otra tónica? – zapytała barmanka. Była po trzydziestce, miała pełne kształty i wesoły uśmiech.
Ávila pokręcił głową.
– No, gracias.
Sala była pusta. Admirał czuł na sobie zachwycony wzrok barmanki. Zrobiło mu się miło, że znów ktoś na niego patrzy. „Wróciłem z samego dna piekieł”.
Potworne wydarzenie, które pięć lat temu zniszczyło mu życie, na zawsze pozostało w zakamarkach jego pamięci. Pojedynczy ogłuszający huk, po którym rozstąpiła się ziemia, żeby go pochłonąć.
Katedra w Sewilli.
Wielkanoc.
Andaluzyjskie przedpołudniowe słońce przenikało przez witraże, malując kolorowe plamy na kamiennych ścianach katedry. Organy dudniły radośnie, gdy wierni czcili cud zmartwychwstania.
Ávila klęczał przy balustradzie, a jego serce przepełniała wdzięczność. Po długich latach poświęconych służbie na morzu boże błogosławieństwo zesłało mu największy dar – rodzinę. Z szerokim uśmiechem na ustach zerknął przez ramię na swoją młodą żonę Marię, która została w ławce, bo w zaawansowanej ciąży trudno jej było przejść przez całą nawę. Siedzący obok niej ich trzyletni syn Pepe z ożywieniem pomachał ojcu. Ávila puścił do niego oko, a Maria posłała mężowi ciepły uśmiech.
„Dzięki ci, Boże” – pomyślał Ávila, odwracając głowę do ołtarza, żeby przyjąć komunię.
Chwilę później nieskazitelnie pięknym wnętrzem katedry wstrząsnął potężny wybuch.
Oślepiający błysk obrócił w perzynę cały świat admirała Ávili.
Siła eksplozji rzuciła nim o balustradę i niemal w tej samej chwili poczuł uderzenie kawałków gruzu i części ludzkiego ciała. Gdy odzyskał przytomność, z trudem oddychał w gęstym kurzu i przez chwilę nie wiedział, gdzie się znajduje ani co się wydarzyło.
Potem mimo dzwonienia w uszach usłyszał głośne jęki. Z trudem się podniósł i przerażony uświadomił sobie, gdzie jest. Powtarzał w myślach, że to musi być zły sen. Kulejąc, ruszył przez wypełnioną pyłem i dymem nawę. Mijał okaleczonych ludzi, desperacko przedzierając się do miejsca, skąd chwilę wcześniej uśmiechali się do niego żona i syn.
Ale nic tam nie było.
Żadnych ławek. Żadnych ludzi.
Tylko zakrwawione szczątki na osmalonej kamiennej podłodze.
Na szczęście makabryczne wspomnienia przerwał dzwonek otwieranych drzwi. Ávila sięgnął po szklankę i wypił swój tonik, próbując się otrząsnąć z mrocznych myśli, które odpychał od siebie już tyle razy wcześniej.
Drzwi lokalu otworzyły się szeroko i Ávila zobaczył w nich dwóch krzepkich mężczyzn ubranych w zielone koszulki z napisem fútbol opinające się na wydatnych brzuchach. Niemiłosiernie fałszując, skandowali po irlandzku kibolskie okrzyki, widocznie drużyna Irlandii dobrze sobie poradziła na wyjazdowym meczu.
„Potraktuję to jako sygnał, że na mnie już pora” – pomyślał Ávila, wstając z miejsca. Poprosił o rachunek, ale barmanka tylko puściła oczko i gestem dała mu znać, że może iść.
– Jasna cholera! – wrzasnął na całe gardło jeden z przybyszów. – To król Hiszpanii!
Mężczyźni zarechotali ze śmiechu i ruszyli w jego stronę.
Ávila próbował ich ominąć, żeby wyjść, ale wyższy chwycił go za ramię i pociągnął z powrotem do baru.
– Nie tak szybko, Wasza Wysokość! Jechaliśmy do Hiszpanii kawał drogi, to wychylimy z królem po kufelku.
Ávila spojrzał na brudną łapę ściskającą świeżo wyprasowany rękaw jego marynarki.
– Puść mnie – powiedział spokojnym głosem. – Muszę wyjść.
– Nie, musisz zostać i napić się z nami piwa, amigo. – Mężczyzna ścisnął jego ramię jeszcze mocniej, a kolega brudnym paluchem wskazał na przypięte do munduru medale.
– Chyba jesteś bohaterem, dziadku – oznajmił, po czym szarpnął za jedną z najcenniejszych pamiątek Ávili. – Co to jest, średniowieczna maczuga? Jesteś rycerzem w lśniącej zbroi? – zarechotał.
„Tolerancja” – przypomniał sobie Ávila. Spotkał w życiu setki takich ludzi – prymitywnych nieszczęśników, którzy nigdy się nie identyfikowali z żadnymi wartościami, ślepo nadużywających swobody i praw, o które walczyły dla nich przeszłe pokolenia.
– Maczuga jest symbolem Unidad de Operaciones Especiales hiszpańskiej marynarki wojennej – spokojnie wyjaśnił admirał.
– Operacje specjalne? – Mężczyzna udał, że drży ze strachu. – Robi wrażenie! A to co? – Wskazał na prawą rękę Ávili.
Admirał opuścił wzrok. Pośrodku dłoni widniał czarny tatuaż przedstawiający symbol, którego historia sięgała czternastego wieku.
„Ten