czarnej dziury. Oczywiście w porównaniu z osobliwościami, które leżały w centrach galaktyk, ta na „Odyseuszu” była znikoma – ale nie była to też jakaś nieistotna mikroosobliwość. Reaktor okrętu może nie był dość duży, by pożerać całe układy gwiezdne, ale załogą na pewno by się nie zadławił.
W przypadku dehermetyzacji rdzeń mógłby połknąć „Odyseusza” i wszystko w jego zasięgu grawimetrycznym. W zasadzie to nie tyle mógłby, co na pewno by to zrobił.
Szczerze mówiąc, Weston chybaby wolał, żeby zbudowali reaktor na antymaterię. Jasne, zapewne byłby on przynajmniej tak samo niebezpieczny, ale w razie awarii koniec nastąpiłby szybko. Dylatacja czasu w pobliżu horyzontu zdarzeń sprawiłaby, że umieranie w okolicy czarnej dziury okazałoby się straszne.
Mimo wszystko Eric musiał przyznać, że nowa klasa okrętów miała sporo zalet. Moc Herosów była niemal nieskończenie większa niż „Odysei” i jej rodzeństwa, a dzięki połączeniu najlepszych osiągnięć technologicznych Konfederacji i Bloku były to prawdziwe kosmiczne potwory.
Jeśli dobrze wypełni swoją misję, to Drasinowie, oraz ktokolwiek trzyma ich na smyczy, będą obawiać się, że okręty klasy Heros czyhają na nich zawsze i wszędzie.
Eric dotarł do pierścienia dokującego i – zanim wszedł przez śluzę na pokład wahadłowca – zasalutował pilnującym wejścia marines.
– Kapitanie, jesteśmy niemal gotowi do odlotu. Czekamy tylko na potwierdzenie od kontroli lotu stacji Unity.
Eric skinął głową, biorąc jednocześnie leżący obok siedzenia wyświetlacz.
– Dobrze, poruczniku. I tak muszę jeszcze wykonać nieco papierkowej roboty. Proszę startować, gdy tylko otrzymamy sygnał.
– Tak jest.
Spojrzał na ekran i zasznurował wargi na widok samej tylko listy wiadomości, które otrzymał podczas rozmowy z admirał.
„Może lepiej by było, gdyby skierowali mnie wtedy na emeryturę? Przynajmniej oszczędziliby mi cholernej papierologii”.
Okręt Sojuszu Ziemskiego „Odyseusz”
Komandor Stephen „Stephanos” Michaels podrapał się po karku i z niezadowoleniem poczuł gładką skórę. Po oficjalnym rozwiązaniu eskadry Archaniołów i przeniesieniu go na „Odyseusza” w ramach floty Ziemi nie miał już tego lekkiego dystansu do sił zbrojnych, który kiedyś pozwalał mu nosić zdecydowanie nieregulaminową fryzurę.
Po pilotach Archaniołów oczekiwano niejakiej ekscentryczności, lecz główni sternicy na okrętach flagowych Konfederacji zdecydowanie nie posiadali tego przywileju. I tak miał szczęście, że nie służył w Korpusie Marines. Chybaby umarł, gdyby musiał ściąć się aż tak krótko.
Ale to nie z powodu braku włosów na karku czuł swędzenie. Brakowało mu połączenia z okrętem, które dawał interfejs neuronowy. Wszyscy sternicy Herosów musieli być wyszkoleni w użyciu interfejsu, przynajmniej na okrętach Sojuszu Ziemskiego. Chyba nie dotyczyło to Priminae, chociaż nie był tego pewien – nie odwiedził jeszcze ich okrętów.
Interfejs neuronowy pozwalał na połączenie między człowiekiem a maszyną wykraczające poza zwykłe układy sterowania. W myśliwcu dawał niewiarygodną precyzję manewrową, podobnie jak teraz na „Odyseuszu”.
Nowy system wykorzystywał jednak niezwykle potężne systemy komputerowe Priminae.
„Szkoda, że beznadziejnie programują”. Steph chrząknął lekko, krocząc korytarzem.
Priminae pod wieloma względami byli strasznie dziwni. Mieli dostęp do technologii, przy której ziemska wydawała się prymitywna, ale słabo rozumieli jej potencjał. Zaczęli go odkrywać dopiero, gdy do komputerów Priminae dorwali się ziemscy programiści.
Oczywiście najpierw musieli nauczyć się zasad kodu, co oznaczało, że w systemie operacyjnym nadal zdarzały się dziwne błędy, ale większość z nich na bieżąco naprawiano.
Rezultaty zapierały jednak dech w piersiach, szczególnie w przypadku pilota z interfejsem neuronowym. Komputer „Odyseusza” miał przepustowość, która potrafiłaby przeciążyć ludzki układ nerwowy – komputer jego myśliwca nie zrobiłby tego nawet w tysiąc lat. Oznaczało to, że gdy podłączał się do „Odyseusza”, Steph praktycznie stawał się okrętem. To uderzało do głowy, niemal uzależniało.
Czasami go to niepokoiło, ale stwierdził, że dopóki go to martwi, jeszcze nie jest z nim tak źle.
Przeszedł przez wielkie, otwarte grodzie oddzielające dużą salę gimnastyczną od reszty okrętu i zatrzymał się na chwilę, by zobaczyć, kto ją teraz zajmuje. Rozpoznał kilka twarzy, ale sporo nic mu nie mówiło.
„Odyseusz” nie miał tyle szczęścia co „Odyseja”, przynajmniej zgodnie ze szczególną definicją szczęścia. Od czasu doprowadzenia okrętu do gotowości w służbie Konfederacji przybyło na nim sporo nowych twarzy. Nie była to beznadziejna załoga, ale na pewno też i nie sama śmietanka jak w przypadku „Odysei”.
„Na pewno za dużo tu marines” – pomyślał Steph, uśmiechając się krzywo.
Często się sprzeczał w tej kwestii ze swoim dawnym mentorem, Erikiem. Eric sam służył kiedyś w Korpusie, więc nie bawiły go zbytnio żarty o trepach, którymi raczył go regularnie Steph. Stephanos w zasadzie nie należał do żadnego konkretnego rodzaju sił zbrojnych – podczas drugiej połowy konfliktu z Blokiem panowało w tej kwestii pewne zamieszanie. Wojna doszła do etapu, gdy naprędce stworzona Konfederacja Stanów Zjednoczonych, Kanady i Meksyku niezbyt przejmowała się, jaki – i czy w ogóle jakiś – nosiło się mundur, o ile ktoś był skłonny walczyć dla sprawy.
Gdy wojna dobiegła końca, jako członek eskadry Archaniołów Steph zdołał jakoś uniknąć oficjalnego wcielenia do konkretnej formacji, ponieważ wszystkie kłóciły się między sobą o to, do kogo mają należeć legendarni myśliwcy.
„A teraz stoję tu w czarnym mundurze floty. Jakże nisko upadłem” – Steph skrzywił się na tę myśl.
Trzeba jednak przyznać, że mundury floty były ładne – białe galowe na specjalne okazje i czarne jak kosmos ze złoto-srebrnymi wykończeniami na pozostałe. Dzięki bogom żadnych czapek. Steph uważnie śledził wszelkie propozycje i poważnie rozważał wysłanie pogróżek idiotom, którzy chcieli kazać im nosić czapki, berety, kapelusze albo innego rodzaju głupie nakrycia głowy.
„Mieszkamy i pracujemy w hermetycznych habitatach. Po jaką cholerę nam czapki?”
Zdjął czarną tunikę i rzucił ją na ławkę obok sprzętu do podnoszenia ciężarów. Przynajmniej tym razem zdrowy rozsądek wygrał z biurokratycznym koszmarem łańcucha dowodzenia. Może dawało to jakieś nadzieje na przyszłość?
Mimo wszystko powątpiewał w to.
– Stephane?
Z zamyślenia wyrwał go wysoki głos wymawiający jego imię ze szczególnym akcentem. Dochodził z lewej, ale nie musiał się obracać, aby rozpoznać, kto mówi.
– Milla – powiedział ciepło, jednocześnie zaczynając podnosić ciężary – nie wiedziałem, że dzisiaj tu jesteś.
– Takie są zasady – stwierdziła, stając naprzeciwko niego i lekko się uśmiechając. – We flocie kolonii nie mieliśmy ich zbyt wielu.
Steph skinął lekko głową, starając się nie zwracać uwagi na lekką warstwę potu, przez którą strój sportowy Milli przyklejał się do jej ciała. Ithan Priminae – co odpowiadało stopniowi porucznika – była drobną, smukłą kobietą, o wzroście niewiele ponad sto pięćdziesiąt