B.V. Larson

Star Force. Tom 2. Zagłada


Скачать книгу

Do obsługi moździerza.

      – Trafieni?

      – Jeśli przestali strzelać, przyjmuję, że tak.

      Sandra patrzyła na mnie. Zdjąłem ponownie osłonę głowy i pocałowałem dziewczynę. Na zewnątrz zapanował chwilowy spokój.

      – Trafiliśmy ich? – spytała.

      – Tak, albo przynajmniej spowodowaliśmy, że posrali się ze strachu. Ty zostajesz tutaj, nie wychodzisz. Tam nie jest bezpiecznie.

      – Ale…

      – Zrozum, potrzebuję cię podczas tej walki. Musisz wskazywać cele. Kiedy się tu pojawią, nie będą do tej wieży strzelać. Bardzo szybko nauczą się, że nie warto. Uważaj na ściany i wal do wszystkich przeciwników w zasięgu.

      Sandra spuściła wzrok.

      – Czemu nie możesz posadzić tu któregoś ze swoich ludzi?

      – Bardzo niewielu ludziom ufam na tyle, by powierzyć im moją jedyną wieżę laserową. Ty do nich należysz. Poza tym chciałaś walczyć. To twoja szansa.

      – Tak, ale będę zabijać ludzi.

      – A myślałaś, że na czym polega walka?

      Wytarła spocone dłonie w dżinsy i uciekła spojrzeniem.

      – Nie chcę spalić kogoś dobrego.

      Sandra nadal siedziała, więc przykucnąłem przy niej. Poszukałem jej oczu. Poczułem się winny. Wyglądała na wystraszoną. Zawsze wydawała się taka twarda, że zapomniałem, jaka jest w rzeczywistości młodziutka. Czy właśnie zakończyłem okres jej młodości i niewinności? Jeszcze rok temu była beztroską studentką. A teraz, otoczona zabójczą, obcą technologią, została zmuszona walczyć z siłami reprezentującymi jej kraj. Wytłumaczyłem sobie, że to nie był mój pomysł. Okręty obcych skradły niewinność nam wszystkim. A teraz Pentagon uznał, że czas na jego ruch.

      – Dasz sobie radę. Potrzebuję wszystkich marines na zewnątrz, by ogniem z broni ręcznej bronili wszystkich klatek, nie tylko tej jednej. Jeśli przeciwnik podejdzie blisko, nie mogę pozwolić, by ta maszyna wywalała dziury w naszych własnych fabrykach. Będziemy musieli wtedy użyć piechoty. Ty zaś musisz wskazywać cele.

      Pokiwała głową.

      – W porządku. Ale czy naprawdę nie mogę po prostu powiedzieć jej, by waliła do każdego, kto nie jest wypełniony nanitami?

      – Nie, już przecież to tłumaczyłem. Poza tym weź pod uwagę, że sama nie jesteś nimi wypełniona. Po drugie, nie jestem pewien, czy ludzie, którzy po nas idą, sami ich nie posiadają.

      Spojrzała na mnie przenikliwie.

      – Sądzisz, że twoi marines…

      Potwierdziłem skinieniem głowy.

      – Tak. Czemu nie? Naprawdę sądzisz, że każdy, kto wstąpił do Sił Gwiezdnych, jest godzien zaufania, a nie zrobił tego na czyjś rozkaz?

      Rozdział 10

      Po przeprowadzeniu jeszcze dwóch prób ataków moździerzowych przeciwnik uznał, że wcale mu się to nie opłaca. Sandra szybko i skutecznie odpowiadała ogniem. Za każdym razem wielki, zielony strumień światła rozjaśniał noc, paląc po drodze drzewa i tnąc ciemności. Pnie drzew eksplodowały, suche palmy zajmowały się ogniem. Impulsy trwały po kilka sekund, wycinając korytarze w roślinności. Efekt zawsze był taki sam – moździerz milkł. Po kilku sekundach impuls zanikał i słychać było jedynie krzyki moich ludzi oraz trzask palącego się lasu.

      Najbardziej jednak przeszkadzało atakującym ukształtowanie terenu. Najwyższe wzniesienie miało jedynie około trzydziestu metrów nad poziomem morza. Na wyspie Andros nie występowały góry ani doliny. A rejon, w którym leżał mój obóz, zaliczał się do szczególnie płaskich. Tu nie szło znaleźć kryjówek, trzeba było wyjść pod ogień.

      Mogli oczywiście użyć czegoś większego niż moździerz. Czegoś o większym zasięgu, nawet rakiety Tomahawk. Ale wszystko, co było wystarczająco duże, mogło zniszczyć również drogocenne fabryki, a nikt tego nie chciał.

      Około pierwszej w nocy nasz zespół ogniowy powrócił do obozu. Widziałem, jak śledzi ich wielki miotacz z wieży. Miałem nadzieję, że Sandra nie spanikuje i nie spali ich. Ale potężny laser nie przemówił. Z ulgą wypuściłem powietrze z płuc. Podszedłem do nich, by się przywitać, rozpoznając ludzi tylko po numerach na kombinezonach. Miałem nadzieję, że to nie jest pułapka.

      Marines zatrzymali się na mój widok. Ja także stanąłem. Poczułem czyjąś obecność obok. Nie oglądając się, wiedziałem, że to Kwon. Było w tym człowieku coś takiego, że czuło się, kiedy jest w pobliżu.

      – I co widzieliście? – spytałem.

      Ludzie zaczęli spoglądać po sobie. Byli w pełnych kombinezonach. Kapral, który nimi dowodził, zrobił dwa kroki naprzód. Rozpoznałem go. To hinduski ghatak, którego wcześniej spotkałem przy bramie. Siedmiu ludzi stało za nim niepewnie.

      – Pułkownik Riggs?

      – Tak, to ja. Melduj.

      – Sir. Mieliśmy kontakt z przeciwnikiem. Wie pan, kto to jest, sir?

      – Domyślam się. Podaj szczegóły.

      – To byli ludzie, sir. Army Rangers. Zabiliśmy około dwudziestu. Kiedy zorientowaliśmy się, kim są, wycofaliśmy się do bazy. Co się tu, do cholery, dzieje, sir?

      Zanim odpowiedziałem, patrzyłem na marine przez kilka sekund.

      – W porządku, postaram się wam wytłumaczyć tyle, ile sam wiem. I nie mam zamiaru was zatrzymywać, jeśli zdecydujecie się odejść. Jesteśmy atakowani przez Siły Zbrojne Stanów Zjednoczonych.

      Miałem spore obawy, jako że żaden z tych ludzi nie pisał się na to.

      – Znaleźliśmy się wszyscy w paskudnej sytuacji – powiedziałem. – Wygląda na to, że chcą nas zlikwidować i przejąć technologię obcych.

      – Ale sir – powiedział kapral, który wyraźnie przemawiał w imieniu całej grupy – czy nie mieliśmy umowy? Czy oni nie wiedzą, że jesteśmy po tej samej stronie?

      Zawahałem się.

      – Panowie – zacząłem, nie bardzo wiedząc, jak wytłumaczyć im, w co zostali wplątani. – Oni myślą, że obcy odlecieli, a teraz nadszedł czas położyć łapę na naszej technologii. Uważają, że jeśli oni tego nie zrobią, uczyni to jakieś inne państwo. Są paranoikami. Mogę ich zrozumieć. Podczas wojny takie rzeczy się zdarzają. Jak wiecie z historii, kiedy Francja poddała się Niemcom podczas drugiej wojny światowej, uformowano tam ośrodek władzy zwany rządem Vichy. Były to marionetki Niemców. Wielu Francuzów zginęło na lądzie i morzu, walcząc przeciw aliantom.

      Przerwałem. Wszyscy mnie słuchali. O co mi chodziło?

      – Podczas intensywnych konfliktów sprawy się komplikują. Nie twierdzę, że oni są po złej stronie, ale my także nie. Twierdzę, że stawka jest bardzo wysoka, a oni nie pozwolą nam zatrzymać technologii obcych i walczyć przeciw nim jako jedna grupa, o ile nie będziemy na tyle silni, by udowodnić, że potrafimy utrzymać naszą technologię. Większość z was to Amerykanie, reszta pochodzi z Indii. Obie te nacje wyzwoliły się spod panowania Brytyjczyków, tworząc niepodległe państwa. Czy wasi przodkowie byli rebeliantami, czy bojownikami o wolność? To zależy od tego, czy dana strona wygrała, czy nie. To samo dzieje się dziś, tyle że stawka jest wyższa. Wy wszyscy, jeśli tu zostaniecie, będziecie musieli zdecydować się, po której jesteście stronie. Uważacie, że Siły Gwiezdne mogą zapewnić Ziemi bezpieczeństwo? A może waszym zdaniem