B.V. Larson

Star Force. Tom 2. Zagłada


Скачать книгу

drugą nie nastąpiło kolejne silne uderzenie. A my w tym czasie kończyliśmy prace przy kolejnej wieży. Major Robinson krążył po pozycjach, nanity naprawiły już jego ciało w stopniu umożliwiającym walkę. Można było bez wysiłku zrozumieć, co mówi. Policzek nie zregenerował się jeszcze całkowicie, ale przynajmniej nie krwawił przy każdym wypowiedzianym słowie. Cieszyłem się z obecności drugiego oficera chodzącego między żołnierzami i wykrzykującego rozkazy razem ze mną.

      – Majorze, chciałbym, aby nadzorował pan prace przy drugiej wieży. Kwon i ja zajmiemy się linią.

      Robinson zgodził się bez zbędnych dyskusji. Nadal nie dysponował pełnią sił, a jak wiedziałem z doświadczenia, po nanityzacji przez jakiś czas miało się kłopoty z kontrolowaniem własnego ciała. Potrzebował dni, aby się przyzwyczaić. Uznałem, że dużo bardziej przyda się w drugiej wieży, wskazując cele.

      Razem z Kwonem sprawdzaliśmy pozycje obronne. Każda klatka osadzona została na betonowym fundamencie, ale pomiędzy nimi gleba była miękka. Nasi ludzie ryli więc okopy pomiędzy budynkami i układali przed nimi worki z piaskiem, tworząc porządne stanowiska ogniowe. Wokół obozu teren nie zapewniał żadnej osłony. Granice naszej bazy wyznaczały słupy z drutem kolczastym. Nasze miotacze i wieże musiały więc zatrzymać przeciwnika na otwartym terenie.

      – Poza wysadzeniem tego wszystkiego w powietrze – powiedziałem – nie widzę sposobu, by mogli nas stąd wykurzyć inaczej niż przy użyciu zmasowanego ataku piechoty.

      – Zgadzam się – potwierdził stojący nieopodal Kwon. – Jeśli tego spróbują, poleje się dużo krwi.

      Nie odpowiedziałem. Nasza komunikacja opierała się obecnie na otwartych kanałach radiowych. Przeciwnik ich nie zakłócał, ale z całą pewnością słuchał. Nakazałem swoim ludziom, aby zakładali, że przeciwnik słyszy każde słowo. Jeśli chodziło o komunikację, to przewaga leżała całkowicie po stronie sił rządowych.

      Około pół godziny później coś usłyszałem. Coś, co dudniło i chrzęściło. Spojrzałem na Kwona, który nie odstępował mnie na krok. Siedzieliśmy teraz oparci plecami o jeden z budynków.

      – Pojazdy opancerzone? – powiedział, czytając mi w myślach.

      – Tak sądzę – powiedziałem kwaśno. Wolałbym się mylić. Właśnie na to musieli czekać: na przybycie ciężkiego sprzętu. W jaki sposób udało im się ściągnąć maszyny tak szybko?

      – Wygląda na to, że nadciągają od wschodu – stwierdził Kwon. – Używają naszej drogi.

      Pokiwałem wolno głową. Czyżbyśmy już stracili główny obóz? A może Barrera przeszedł na drugą stronę? Należało zakładać najgorsze.

      – Jak sądzisz, jakimi wozami dysponują?

      Słuchał przez kilka sekund.

      – Za lekkie, jak na M1. Może bradleye. Coś w tym rodzaju.

      – Tak, coś pływającego, co mogli trzymać tutaj, na pokładach okrętów, czekając na okazję, by je wysłać na naszą wysepkę.

      W tym momencie przez radio odezwała się Sandra.

      – Kyle? Mam kontakty na drodze.

      – Wiem.

      – Co wiesz?

      – Wstrzymaj ogień, dopóki czegoś nie zrobią.

      Jakąś minutę później odgłos zbliżających się pojazdów ucichł. Czekały na coś. Przez kolejnych dwanaście pełnych napięcia minut nic nie nastąpiło.

      A potem pojawiły się rakiety samonaprowadzające, wymierzone w moją nową wieżę. Leciały równym ciągiem. Mogły zostać odpalone z okrętów lub samolotów znad oceanu. Nie byłem pewien. Martwiłem się jednak o oprogramowanie, które wbrew moim obawom robiło fantastyczną robotę.

      Najpierw usłyszałem, jak obraca się wieża. Następnie miotacz uniósł się i wycelował w niebo.

      – Kyle? – zawołała Sandra. – To coś działa na własną rękę.

      W tym momencie słyszałem już odgłos rozgrzewania, a potem śpiewne wycie lasera. Wieża znalazła cel i otworzyła do niego ogień. Niebo rozbłysło. Maszyna zmieniła kąt i ponownie oddała strzał. Powtórzyła to jeszcze dwa razy, niszcząc coś, czego nawet nie widziałem.

      – Uwaga na drogę! Ruszają! – krzyknął Kwon.

      Zacząłem szybciej oddychać. Teraz już je widziałem. Zmusili naszą wieżę do zajęcia się nadlatującymi od zachodu rakietami, a w tym samym czasie zmechanizowana kolumna mogła uderzyć na nas od wschodu. Wieża także miała swoje ograniczenia zdolności przenoszenia ognia.

      – Bierz tuzin naszych ludzi z okopów! – rozkazałem. – Nie używaj radia.

      – Wilco! – potwierdził Kwon. Bez wahania poderwał swoje wielkie cielsko. Wrzeszcząc na znajdujących się obok marines, nakazał im zmianę pozycji. W jakiś sposób jego dudniący bas słyszalny był w ogólnym hałasie.

      Biegłem truchtem za nimi. Patrzyłem przy tym na linię lasu. Jeśli ich piechota także była gotowa, to właśnie pojawiała się okazja. Ale nie pojawiła się ona natychmiast. Może nie mogli tak szybko biegać?

      – Jakieś nowe kontakty, Sandra?

      – Tylko rakiety i pojazdy.

      – Strzelaj ciągle do rakiet – powiedziałem, wiedząc, że przeciwnik słucha. – Musisz strącić je wszystkie.

      – To działa bez mojego udziału.

      Kwon prowadził ludzi w kierunku drogi. Błyskawicznie pokonywali dzielący ich od niej dystans. Ja biegłem za nimi.

      Zobaczyliśmy pierwsze pojazdy, które z prędkością około pięćdziesięciu kilometrów na godzinę wyłaniały się z lasu. Musieliśmy zatrzymać pierwszy z nich, zanim formacja wyjdzie na pozycje do strzału. Poruszały się oczywiście w kolumnie. Nie miały innej możliwości, ponieważ ważyły za mało, by przebijać się przez dżunglę.

      Prowadzącą maszyną był bojowy wóz piechoty, którego sylwetkę rozpoznałem na pierwszy rzut oka. Uzbrojony w dwudziestopięciomilimetrową armatę M2 Bradley[2] natychmiast zaczął robić niej użytek. Moi ludzie rozproszyli się i padli na ziemię. Jeden z marines został od razu trafiony.

      Najbardziej bałem się podwójnej wyrzutni rakiet TOW zamontowanej przy wieży. W zamyśle konstruktorów zadaniem tych rakiet było niszczenie czołgów. Z moim laserem także nie powinny mieć problemu.

      – Wszyscy mierzyć w wieżyczki! Wyeliminować działa i rakiety.

      Trafione przez kilka promieni rakiety nigdy nie opuściły wyrzutni. Uszkodzony pojazd zatrzymał się, otworzyła się jego tylna rampa, po której na trawę wybiegli tylko dwaj ocalali piechocińcy. Zrobiło mi się niedobrze. Te transportery wypełnione były ludźmi. Nic jednak nie mogliśmy z tym zrobić. Strzelaliśmy do każdego wyłaniającego się M2, za każdym razem celując wysoko. Niestety, eksplozje wtórne zawsze powodowały dalsze zniszczenia. Kilku z tych, którzy przeżyli, odczołgiwało się w tył. Nakazałem ludziom pozwolić im na wycofanie.

      Po zniszczeniu sześciu bradleyów ich kadłuby całkowicie zablokowały wyjazd z lasu, uniemożliwiając kolejnym wyjście na otwartą przestrzeń. Załogi musiały się zorientować, że nie mają szans.

      W chwilę później ostrzał rakietowy z morza także ustał. Straciłem kilku dobrych ludzi, ale jak dotąd wygrywaliśmy.

      Rozdział 11

      Rankiem obudził mnie dotyk Sandry. Poderwałem się i automatycznie chwyciłem ją za nadgarstek.

      –