jednego albo płonęły już w atmosferze, albo się do niej zbliżały. Tylko kilka miało szczęście znajdować się na stabilnych orbitach, tak jak stacja Brytan.
Planeta nie była wcale w lepszym stanie niż statki. Z głównych miast na dziesiątki kilometrów unosiły się kłęby dymu, niektóre formowały się w wielkie grzyby, jakby ludzkie osiedla zrównała z ziemią nuklearna eksplozja. Czy rząd Bolivara ukrywał gdzieś głowice atomowe? A może to pociski z obcej jednostki?
I gdzie, do kurwy nędzy, był ten okręt? Zivik podłączył się do planetarnej sieci detekcyjnej, dzięki której miał dostęp do danych z nocnej półkuli. Satelity pogodowe wykrywały obecność nieznanej jednostki, która orbitowała powoli po ciemnej stronie, natomiast satelity obronne zostały chyba zniszczone albo wyłączone – obcy okręt przelatywał obok nich i nie napotykał na żaden opór, żaden ostrzał, choćby automatyczny.
Obcy kierował się do drugiego okrętu, jednostki Zjednoczonych Sił Obronnych. Zivik nie rozpoznał typu. Spojrzał na ekrany łączności, żeby sprawdzić transponder. OZF „Niepodległość”. Zivik nigdy o niej nie słyszał.
Pokręcił głową. Splątane wcześniej emocje trochę przygasły. Strach wciąż niemal go paraliżował, Ethan nadal miał też ochotę się napić, ale umysł mimo wszystko pozostał jasny. Czy tamte uczucia… czy wywołał je okręt obcych? Na szczęście teraz znajdował się po przeciwnej stronie planety.
Odczyty detektorów uległy zmianie. Coś się działo. Zivik zobaczył odległą sygnaturę ostrzału, chociaż nie potrafił powiedzieć, kto do kogo strzelał. Może „Niepodległość” i obcy okręt właśnie odpowiadały sobie ogniem? Jednak porucznik zauważył, że odczyty mocy z okrętu ZSO zaczynają fluktuować.
Szlag. „Niepodległość” potrzebowała pomocy, inaczej skończy jak stacja Brytan, pobita i zakrwawiona.
Jakby na potwierdzenie tych myśli znowu odezwała się syrena. Jeszcze jedna dehermetyzacja poszycia. Pole uszczelniające dziurę w śluzie zamigotało i przygasło. Jeżeli w stacji jest więcej takich otworów, powiedzmy: kilkadziesiąt, moc potrzebna do utrzymania wewnętrznej atmosfery wkrótce się wyczerpie. Gdy Zivik zerknął na ekran z danymi o stanie Brytana, okazało się, że złych wieści jest znacznie więcej.
Reaktor stacji właśnie osiągał masę krytyczną. Ethan martwił się, że zostało mu kilka godzin życia, a tymczasem było to tylko kilka minut. Jeżeli chciał coś zrobić, musiał zacząć już teraz.
Ze swojego stanowiska niewiele mógł zdziałać. W tej sytuacji miał praktycznie tylko jedno wyjście – i to takie, którego obawiał się najbardziej. Jednak nic innego mu nie pozostało.
Nie siedział za sterami od ponad roku. Obiecał sobie, że już nigdy więcej przy nich nie usiądzie.
Na lądowisku stacji znajdowało się sporo myśliwców i promów. Dane z odczytów wewnętrznych wykazały jednak, że prawie wszystkie, oprócz dwóch, nie nadają się do lotu. Reszta miała w kadłubach otwory podobnej wielkości, jak ten w grodzi. Co gorsza, okazało się, że w całej strefie lądowiska panuje próżnia – piloci, jeżeli jacyś siedzieli w kokpitach w gotowości, byli już zapewne martwi.
Żołądek ścisnął się Zivikowi boleśnie, a w głowie znowu zawirowało, ale kiedy obok ramienia przeleciał mu kubek po kawie, wiedział, że tym razem nie były to tylko objawy wstrząsu. Wysiadła sztuczna grawitacja. Reszta systemów wspomagających życie wkrótce podzieli jej los. Jeżeli Ethan miał coś zrobić, musiał działać natychmiast.
Wybił się z fotela. Zaklął, gdy uderzył w sufit. Niech to szlag, jego certyfikat szkolenia w warunkach zerowego ciążenia stracił ważność prawie rok temu. Zivik nienawidził nieważkości. Nienawidził każdych warunków, które odbiegały od normalnych. Już ponad rok temu zrezygnował ze skrzydeł pilota myśliwca, choć ojciec się po tym bardzo obraził. Gdyby matka Ethana jeszcze żyła, zapewne by się go wyrzekła. Pilotowanie Zivik miał we krwi, odziedziczył talent po przodkach – cała rodzina latała na myśliwcach. A Ethan się wypiął, wbrew pamięci zmarłej matki i wbrew żyjącemu ojcu.
Potrząsnął głową, aby odzyskać jasność myśli po kolizji z sufitem, a potem odepchnął się do drzwi. Na szczęście czujniki działały i wykryły jego zbliżanie się, bo w ostatniej chwili gródź się odsunęła. Zivik poszybował na korytarz, mimo że musiał nieco zmienić trajektorię, żeby ominąć unoszące się bezwładnie ciało komandora Smitha, otoczone kulkami krwi.
Jedna z szybujących szkarłatnych kropli rozbiła się na ramieniu Zivika. Zdusił kolejną falę mdłości.
„Dam sobie radę. Dam sobie radę” – zaczął powtarzać w duchu jak mantrę.
Przedostał się przez poobijany korytarz. W podłodze dostrzegł kilka dziur, a kiedy podniósł głowę, zobaczył je również w suficie. Przez otwory widział też chaos panujący na pokładach, nawet na chwilę się zatrzymał. Owalna dziura wyglądała tak samo, jak ta w zewnętrznej grodzi. Mógł dostrzec cztery przebite pokłady, a za błękitną poświatą pola mrugały gwiazdy.
„Szlag, nie mam już czasu”.
Przy drzwiach windy nacisnął guzik, ale nic się nie stało. Nie wiedział, czy działanie dźwigu zależało od sztucznej grawitacji, ale wtedy dotarło do niego, że nie potrzebuje transportu. Wpisał kod awaryjny i drzwi się rozsunęły, ale tylko do połowy. Zivik z wysiłkiem rozciągnął je bardziej i przecisnął się do szybu.
Na szczęście kabina chyba utknęła na górze, chociaż w zerowej grawitacji powinien raczej określić, że za nim. Zivik poleciał szybem, aż znalazł się na poziomie lądowiska. Znowu wpisał kod i siłą rozsunął drzwi, a potem przedostał się do przedsionka hangaru. Na szczęście tutaj było jeszcze powietrze.
Odległy huk eksplozji sprawił, że Zivika ogarnęła panika. Czy to rdzeń? Nie, gdyby wybuchł rdzeń, Ethana już by nie było. Kolejny wybuch – tym razem tak blisko, że Zivik musiał zasłonić sobie uszy – skłonił go do pośpiechu.
Tyle że to nie był wybuch, lecz wystrzał.
Kto, do ciężkiej cholery, strzelał na stacji, której reaktor zaraz osiągnie masę krytyczną? Czy tajemniczy nieznany okręt przysłał grupę abordażową?
Tego rodzaju pytania mogły na razie poczekać, zwłaszcza że w pobliżu rozległy się krzyki. Zivik szybko schował się w kącie za skrzynią na broń. Uchylił wieko i zaklął pod nosem – miał nadzieję, że znajdzie chociaż podręczny pistolet, może nawet karabin. Skrzynia była jednak zupełnie pusta.
Krzyki stały się głośniejsze, ktoś się zbliżał. Zivik nie miał wyjścia. Wskoczył do skrzyni i przymknął wieko, ale pozostawił niewielką szparę, aby sprawdzić, kto wejdzie do przedsionka. Ukrył się w samą porę. Drzwi prowadzące na korytarz rozsunęły się i przez przedsionek poszybował mężczyzna, szarpiący się i skuty. Uderzył w ścianę, odbił się i poleciał ponownie w kierunku drzwi. Nosił uniform pracownika kontraktowego, zapewne przysłała go jedna z prywatnych firm, które zajmowały się okresowymi naprawami na stacji.
Dwaj inni mężczyźni w mundurach ZSO stanęli w progu, a kiedy skuty pracownik zbliżył się, jeden z wojskowych uderzył go w twarz kolbą pistoletu. Skuty mężczyzna zaczął się obracać, krew rozprysła się w różne strony.
– Ostatnia szansa, Underwood. Pytam po raz ostatni, gdzie to jest? – Mężczyzna w mundurze floty przystawił lufę do skroni pracownika, przytrzymywanego przez drugiego oficera. Zivik nie rozpoznał żadnego z nich, ale stacja Brytan była całkiem spora i zwykle przebywało na niej ponad trzysta osób z ZSO oraz sporo pracowników cywilnych.
Mężczyzna w kajdankach szarpnął się znowu, bezskutecznie.
– Powaliło was, ludzie? Stacja zaraz wybuchnie, a was obchodzi tylko…