pielęgniarka z zapartym tchem wpatrywali się w monitor przed twarzą pacjentki. Widoczny był tam zarys gwiezdnego nieba, asteroidy oraz ludzi w skafandrach osnuwanych przez coś przywodzącego na myśl wylaną w próżnię ropę naftową przemieszaną z krwią. Do tego dochodził opętańczy wrzask, wylewający się z głośników Henena, a pochodzący od jego kompanów i transmitowany do odbiorców na Ziemi. Aż naraz obraz z hełmu kapitana zalała dokładnie czerwona ciecz.
Z tą chwilą lekarz i pielęgniarka wręcz podskoczyli w miejscu, a aparatura elektroniczna w szpitalnym pomieszczeniu zaczęła wydawać z siebie piskliwy, alarmowy dźwięk.
– To zapaść! – krzyknął jak wyrwany z hipnotycznego transu lekarz. Przez moment przymierzał się do reanimacji pacjentki, ale zamiast tego skierował gniewnie wypowiedziane słowa do pielęgniarki: – Pomóż mi! – Kobieta jednak wciąż wpatrywała się z rozdziawioną szczęką w czerwony ekran. – Tracimy ją! – ponaglał mężczyzna.
III. TAKASHI I SAKURA
Ośrodek rewitalizacji i terapii alternatywnych na wyspie Kiusiu.
*
Zapadał już zmierzch. Ekskluzywny, czarny śmigłowiec z parą leciwych vipów na pokładzie zawisł nad lądowiskiem mieszczącym się na dachu budynku w kształcie trapezu, czyli ściętej piramidy. Wiał dość silny wiatr zacinający dodatkowo deszczem, co wprawiało powietrzny środek transportu w stan lekkiego chybotania. Zaraz jednak pilot udanie skierował helikopter ku twardej nawierzchni z namalowanymi na biało pasami nawigacyjnymi.
Odsunięte zostały boczne drzwi i z wnętrza śmigłowca z wolna wysunęła się mechaniczna rampa, która niebawem dotknęła dachu budynku. Po wystawionym podeście zeszła para młodych mężczyzn, Azjatów, w nienagannie skrojonych, czarnych garniturach. Stanęli po przeciwległych stronach rampy i rozłożyli okazałych rozmiarów ciemne parasole. Po chwili pod osłonami przed deszczem pojawił się pierwszy wolno jadący wózek inwalidzki, na którym zasiadała studwudziestoletnia kobieta, Japonka, pani Sakura. Za nią, na analogicznym środku transportu, poruszał się jej leciwy rówieśnik pan Takashi, również rodowity przedstawiciel kraju kwitnącej wiśni. Na koniec wyszła z helikoptera jeszcze jedna para ubranych w ciemne garnitury ochroniarzy.
Ten niewielki kondukt przemieszczał się w półmroku spowodowanym późną porą dnia oraz ciężkimi, deszczowymi chmurami na niebie. Aż przybysze dotarli do kolistego włazu na dachu. Był to zarazem element windy, która drgnęła i wraz z pasażerami zaczęła się opuszczać. A w miarę, jak zjeżdżała coraz niżej, u góry nasuwała się płyta, uzupełniająca brakujący obecnie element dachu. Jednocześnie koliste, wewnętrzne ściany budynku uległy rozjarzeniu jasnym światłem.
Kiedy platforma stanęła dokładnie w środkowej części kompleksu, rozsunięte zostały na boki drzwi i przybyszom ukazała się sporych rozmiarów hala. Po obu stronach wrót ukłoniły się nisko dwa szpalery ubranych w białe kitle pracowników palcówki, w sumie kilkanaście osób pozostających w pochylonych pozach. Dalej, w tle pomieszczenia, widoczna była przezroczysta piramida okazałych rozmiarów mocno przenicowana elektronicznym sprzętem. Do jej wnętrza uczynił zapraszający gest jeden z kłaniających się, ubranych w biały kitel mężczyzn.
Ciągle nie padło ani jedno słowa, a pani Sakura oraz pan Takashi wjechali na wózkach przez prostokątne przejście do piramidalnej budowli. Czwórka ich ochroniarzy pozostała na zewnątrz. Do środka natomiast weszła para pracowników i pomogła leciwym vipom przyjąć pozycję leżącą w skrzyni przypominającej wyglądem sarkofag.
Zanim prostokątny pojemnik został zakryty pokrywą, starsi kobieta oraz mężczyzna spojrzeli sobie głęboko w zapadnięte oczy otoczone płatami pomarszczonej, obwisłej skóry. Następnie można było odnieść wrażenie, że ich przeorane głębokimi zmarszczkami twarze ozdobił smutny, niczym pożegnalny uśmiech.
Wiedzieli bowiem, na co się pisali i jakie istniało ryzyko, aby w obecnej tu maszynerii spróbować przedłużyć swe życie. Proponowana im eksperymentalna terapia nie została dostatecznie przetestowana, a co za tym szło, nie należała do bezpiecznych. Jednak pani Sakura i pan Takashi nie mieli już czasu. Po wielokrotnym przeszczepie narządów wewnętrznych, regularnych transfuzjach młodej krwi i nieudanych próbach ingerencji genetycznych nie pozostało im zbyt szerokie pole manewru. Dlatego łapali się desperacko każdej możliwości, żeby odwrócić wydawało się nieuchronny proces rozpadu ich dogorywających ze starości ciał.
Tymczasem sarkofag z pacjentami w środku został szalenie zamknięty i podłączony do aparatury elektronicznej zespolonej z piramidą. Sam pojemnik był tak naprawdę zaawansowaną komorą bio-rewitalizacyjną. W jego wnętrzu para vipów miała przejść w stan hibernacji i odbyć proces intensywnej krioterapii. Organiczne tkanki poddane pod kontrolą ekstremalnie niskim temperaturom zgodnie z założeniami terapii powinny wyzwolić w sobie mechanizmy samonaprawy i doprowadzić do samoregeneracji organizmów. Z kolei sama sceneria, gdzie odbywał się zabieg, nie miała stanowić bynajmniej jedynie kiczowatej otoczki. Odpowiedni wystrój nawiązywał do popularnych w wielu kręgach naukowych teorii o unikalnych właściwościach zastosowania w przestrzeni zasad tak zwane świętej geometrii. Stąd cały zabieg odbywał się wewnątrz piramidy.
Niebawem właściwa procedura została w pełni uruchomiona i powierzchnia kryształowego ostrosłupa rozjarzyła się białym światłem. Po dłuższym czasie jasność zdobiąca piramidalne ściany uległa zmianie w blady błękit, a potem przeszła w intensywny lazur. W ten sposób manifestacja kolejnych barw na zewnątrz odnosiła się do systematycznego obniżana temperatury w sarkofagu, a także potwierdzała prawidłowy przebieg zainicjowanego procesu.
W całej hali ciągle trwała permanentna cisza i każdy z kilkunastu naukowców bez reszty pogrążony był w śledzeniu wykresów uruchomionej aparatury. Aż w pewnym momencie, przez kryształowe powłoki piramidy, obecnie granatowe, przebiegł żółty rozbłysk. Z tą chwilą wśród pracowników ośrodka zapanowało niezdrowe pobudzenie. Naraz światła mignęły na pomarańczowo, a wraz z tą sygnalizacją obsługujące elektronikę osoby zaczęły zdradzać coraz silniejsze objawy zdenerwowania i pospiesznie szeptać do siebie nawzajem.
Z kolei para ochroniarzy w czarnych garniturach przy drzwiach piramidy poprawiła dłońmi w czarnych rękawiczkach pistolety umiejscowione w kaburach przy pasach. Druga para przybyłych z vipami elegancko ubranych mężczyzn stojących przy windzie, do kompletu pogładziła opuszkami palców rękojeści swych katan.
Te dyskretne ruchy przedstawicieli jakuzy nie pozostały niezauważone i były aż nazbyt wymowne. Dlatego wraz z rozjarzeniem się kryształowej budowli na czerwono w szeregach naukowców zapanowała już prawdziwa niczym nieskrywana panika. Lecz nadchodzącej katastrofy nic już nie mogło powstrzymać. Cały proces wymknął się spod kontroli i nagle sarkofag wewnątrz piramidy eksplodował fioletowymi jęzorami ognia.
IV. KAVI
Obóz biedoty na pograniczu pakistańsko-indyjskim.
*
Soja, wegetarianizm, modlitwa, kontemplacja, Shiwa i soja. Całe połacie zielonych pędów wzrastającej soi, której szczytna hodowla obróciła życie setek tysięcy, a może i milionów okolicznych mieszkańców w obraz absolutnej nędzy i rozpaczy, a nawet więcej – bezgranicznego cierpienia. Czy karmicznie zasłużonego? Kavi, który dopiero co minął skraj pól uprawnych wielkich potentatów ziemskich, miał to obecnie gdzieś, podobnie jak całą swoją świętą sadhanę, zbiór praktyk duchowych. W gardle bowiem co raz wzbierała mu gorzka żółć i czół narastający gniew, niemogący znaleźć ujścia, przez co ten wydawał się wręcz wypełniać każdą komórkę jego ciała. Choć nie tylko jego, także obcego tworu trawiącego go za życia.
Diagnoza była niczym zadławienie się na śmierć śrutą sojową – chłoniak nieziarniczy – złośliwy nowotwór krwi. Zresztą matka Kaviego zmarła już na glejak mózgu, a jego siostra dogorywała w jednym z piramidalnych namiotów w obozie, zmagając się w nierównej walce