Krzysztof Bonk

Ameno I


Скачать книгу

jednak na tym, że wspomniany, jak i inne środki chwastobójcze, wprowadzane przez biotechnologicznych gigantów, stanowiły z reguły produkty wysoce rakotwórcze. W tym produkowane na bazie substancji takich jak cyklon B używany w czasie drugiej wojny światowej w komorach gazowych, czy herbicyd 2,4 D, główna składowa substancji agent orange odpowiedzialnej za śmierć milionów cywili podczas wojny w Wietnamie.

      Tak, to przerażająca prawda, ale pomiędzy wieloma pestycydami, a środkami masowej zagłady można było postawić niemal znak równości. Kavi to wiedział, widział przecież na własne przekrwione oczy. W końcu tutejsi działacze na rzecz naturalnych upraw pokazywali mu na ekranach komputerów twarde dane, wykresy i kopie oryginalnych dokumentów. Dał im więc nawet trochę rupii zarobionych w pobliskiej przetwórni soi, aby wspomóc datkami ich słuszną walkę w sądach. Na marginesie do tej pory zupełnie bezskuteczną walkę z góry skazaną na niepowodzenie z zaprawionymi w bojach prawnikami wielkich korporacji.

      Lecz już czas, aby tę walkę uczynić skuteczną i wprowadzić na nowy, wyższy poziom. Albowiem nadchodził czas, by wreszcie ktoś zamieszany w ten niecny proceder własnym życiem odpowiedział za cierpienie i śmierć okolicznych wieśniaków.

      Z tą myślą Kavi zacisnął mocniej rozdygotane z emocji palce na trzonku noża chowanego za fałdą niedbale rozpiętej, bordowej koszuli. Ubłoconą ziemią kroczył przygarbiony z nienawistnym wyrazem twarzy za grupą osób, która przybyła do obozu biedoty, stwarzać pozory, że ktoś się interesuje losem tutejszych ludzi, rozdając im pomoc.

      Oczywiście byli to wysłannicy wielkich plantatorów, wilków w owczej skórze, w których zachłannych rękach znajdowały się okoliczne uprawy. Natomiast obdarowywani mieli być wieśniacy, którym opryski spływające z deszczem z korporacyjnych pól zniszczyły doszczętnie własne plony, ziemię, a także odebrały bezpowrotnie zdrowie.

      W końcu grupa przybyszy, fałszywych darczyńców, się rozdzieliła. Każdy z nich niósł ze sobą opasłą torbę, by pozostawić jakiś dar tutejszej taniej sile roboczej gnieżdżącej się w namiotach o kształcie piramid. Zaś Kavi właśnie upatrzył sobie jedną z takich osób w długiej, fioletowej sukni ze wspomnianą torbą i plakietką identyfikacyjną.

      Namierzona, kobieca postać witała się ciepło z mieszkańcami i wręczała prezenty pod postacią żywności. Oczywiście sojowej żywności, jakże by inaczej. W ruch szła więc fasolka w puszkach, batony sojowe, czy kartony mleka sojowego oraz sojowe mleko w proszku. Kavi wręcz się dziwił, że nie podarowano tu jeszcze sojowych pieniędzy czy bonów, za które można by potem nabywać produkty z wymienionej rośliny.

      Aż w końcu kobieta we fiolecie dotarła do namiotu, gdzie nie zastała nikogo. Tutaj uklękła, wyjęła z torby prezenty i układała je z pietyzmem pod trójkątną ścianą.

      To była ta chwila, ten moment wielkiej, sojowej pomsty. Kavi zastygł za plecami kobiety i poczuł, jak jego chora, zakażona, gorąca krew jeszcze mocniej się rozgrzała, uderzyła mu do głowy, wydając wręcz w nim gotować. Również wraz z krwiobiegiem podążyła do ręki Kaviego, ściskającego nóż, jak i do drżących z przejęcia patykowatych nóg. Ta przeklęta, chora krew wypełniała go na wskroś!

      Nagle mężczyzna rzucił się na kobietę w namiocie. Spadł jej na plecy i przyłożył uzbrojoną rękę pod gardło. Jednak zanim wykonał jedno, decydujące cięcie, jego ofiara złapała rozpaczliwie za ostrze, rozcinając sobie głęboko dłoń. Kavi mocował się z kobietą, szarpiąc nożem, a drugą ręką zasłaniał jej usta, aby nie krzyczała. Ta jedynie wiła się, jak opętana, walcząc rozpaczliwie o życie.

      Wszędzie było coraz więcej krwi, aż w tym szaleństwie na wyściółkę namiotu spadły odcięte palce kobiety i tą drogą napastnik znalazł wreszcie drogę do jej gardła. Ostrze zagłębiło się mocno w szyję. Lecz niespodziewanie w tym samym momencie rozległy się wystrzały z pistoletu, a Kavi poczuł w plecach przeszywający go, paraliżujący ból.

      V. ZAŚWIATY

      Dziewczyna obudziła się pełna bardzo nietypowych odczuć i to zarówno w odniesieniu do swego ciała, jak i umysłu. Co zaś najbardziej ją zaskoczyło, jej przebudzenie nastąpiło na otwartej przestrzeni, a nie w szpitalu, czy też, co byłoby już bardziej prawdopodobne, w kostnicy.

      Wstając, najpierw z niewyobrażalnym zdumieniem przyjrzała się samej sobie. Jej sylwetka prezentowała się niemal całkiem naga, o ile to ciągle była ona sama, ponieważ nie rozpoznawała własnego wyniszczonego dotąd ciała. Obecnie powierzchnia jej skóry zdawała się czysta, jędrna, a jednocześnie w dotyku delikatna niczym aksamit. Cała postać była z lekka atletyczna w budowie i w doskonałej formie. Jednakże, co najbardziej charakterystyczne, zamiast pępka Nadia dostrzegła jakby gniazdko z drobną metalową siatką. Także wnętrza jej dłoni posiadały metalowe kręgi. Z kolei wzdłuż rąk zauważyła pod skórą liczne, ciągnące się fluorescencyjne przewody jarzące lekko pulsującym, wielobarwnym światłem. Takie same, jakby światłowody wędrowały pod skórą nóg od kostek aż do bioder. Miednicę natomiast otaczała wtapiającą się w ciało elastyczna, metalową obręczą z trójkątną wypustką zasłaniającą z przodu miejsce intymne. I można powiedzieć, że obok analogicznej, cienkiej klamry wokół płaskich piersi przykrywającej sutki było to jedyne posiadane przez nią ubranie. Reszta nietypowych elementów przypominała bowiem raczej ozdoby bądź elektroniczne gadżety. Wokół nadgarstków mieniły się w lekkim słońcu metaliczne bransolety z wygrawerowanymi wizerunkami węży. Natomiast na czole wymacała równe z powierzchnią skóry twarde implanty.

      Następnie oszołomiona rozejrzała się wokół i gdzie nie spojrzała, widziała jedynie bezkresną pustynię zalewaną gorącymi promieniami dwóch słońc. Widoczne były również dwa księżyce. Kompletnie nic z tego wszystkiego nie rozumiała, bo niby, jak i skąd? Gdy naraz poczuła w sobie impuls niczym wewnętrzny głos, nakazujący jej wyruszyć prosto przed siebie

      Idąc, doświadczała niesamowitej lekkości. Aż zafascynowana zupełnie nowym odczuciem ciała, zaczęła biec i to coraz szybciej, po drodze wykonując imponujące, wielokrotne salta i dziwiąc się swej iście kociej zręczności.

      Wszystko to wydawało się Nadii tak nierealne, zważywszy jej uprzedni stan. A równocześnie w tym bezpośrednim doświadczeniu było wręcz na wskroś prawdziwe. Jej umysł nie dawał wiary w otaczający ją świat, zaś zmysły nie pozwalały mu zaprzeczyć. Lecz w pewnym momencie, po kilkunastominutowym sprincie, po którym nie dostała nawet zadyszki, zorientowała się, że nie przebywała tutaj sama.

      Dotarła nad piaszczysty brzeg potężnej rzeki w pobliże niebotycznej piramidy otoczonej obeliskami na skraj grupy ośmiu osób – czterech kobiet i czterech mężczyzn. Przy czym wszyscy oni byli wyglądem zbliżeni do niej samej. To jest, mieli metalowe implanty, bransolety oraz opaski na ciele, a do tego fluorescencyjne przewody pod skórą. I po ich zgodnej, pełnej dystansu postawie, odnosiło się silne wrażenie, że wszyscy byli mniej więcej równie zaskoczeni, co ona. Tworzyli sobą okrąg, którego część stanowiła teraz i Nadia, a w którego centrum stała zamknięta, srebrzysta skrzynia.

      Wodząc po sobie nawzajem wzrokiem, dłuższy czas nikt się nie odzywał, jakby każdy czekał, żeby przemówił ktoś inny i wyjaśnił reszcie zaistniały fenomen. Jednak niespodziewanie to właśnie Nadia pierwsza otworzyła usta, by z wielkim przejęciem wypowiedzieć, w poznanym nieco przez siebie języku angielskim, następujące słowa:

      – Henen…? Kapitan… Henen…?! – mówiła do postawnego mężczyzny w kwiecie wieku dokładnie naprzeciw siebie. Ten odpowiedział bez wiary słowami, jakimi zwracały się do niego dzieci w reklamach płatków śniadaniowych:

      – Hej, hej kapitanie…

      A zaraz, obszernie gestykulując, głos zabrała kobieta, która stała tuż koło Nadii. Co znamienne była to egipska pani archeolog, w swej prezencji dość agresywna postać, którą dziewczyna z widzenia już znała:

      – To doprawdy przesłodziutko,