teraz zawsze tak licznie ze strachu przed „duchem zemsty”. Nie przypuszczali, że spodziewamy się napadu, i byli pewni, iż z łatwością nas pokonają. Pierwsza nasza salwa przywitała ich z odległości pięćdziesięciu kroków i wznieciła po prostu panikę. Zbili się w bezładny kłąb i potwornie wrzeszczeli. Zabici i ciężko ranni padli na ziemię, konie bez jeźdźców wzmogły zamieszanie, po czym kto mógł się utrzymać na siodle, zaczął umykać na południe. W jednej chwili także dosiedliśmy koni i puściliśmy się za nimi. Wszyscy bandyci zginęli. Ostatni z nich dotarł do okrytej dotąd tajemnicą oazy Bloody Foksa. Tam padł razem z koniem i skręcił sobie kark. Był to dowódca bandy, który tylko dlatego zdołał ujść tak daleko, że miał najszybszego konia. Poznaliśmy w nim osławionego zbrodniarza, znanego daleko i szeroko pod nazwą Stealing Fox, Skradający się Lis. Bloody Fox oświadczył nam z najwyższym wzburzeniem, że był to z pewnością ten sam człowiek, który ongiś wymierzył mu cios w głowę. Nie miał żadnych wątpliwości – tę twarz pamiętał doskonale. Wyjaśniło się, czemu chłopak w gorączkowych majaczeniach wymawiał tak często słowo fox.
Długo chroniona tajemnica istnienia oazy została, niestety, odkryta. Bloody Foksowi nie było to widocznie miłe, ale musiał się z tym pogodzić i odebrał tylko od nas przyrzeczenie, że na razie będziemy milczeli. Należało się spodziewać, że przez długi czas Bloody Fox nie będzie miał okazji grać roli „ducha zemsty”. Zrobiliśmy porządek ze stakemanami, a jeżeli znajdowali się jeszcze tu i ówdzie jacyś rabusie, to musieli się dowiedzieć o losie owych trzydziestu pięciu „sępów” i wziąć sobie do serca tę przestrogę. Podróżnych zabrano do oazy, gdzie zabawili kilka dni i skąd potem ruszyli w dalszą drogę. Odprowadziliśmy ich aż nad Pecos. Udali się do Arizony, gdzie mogli wprawdzie opowiadać o oazie, lecz tam albo im nie uwierzono, albo nie miano sposobności tej wiadomości wykorzystać. My, westmani, mieliśmy dużo więcej okazji do odwiedzania Llano. Postanowiliśmy jednak nie mówić nikomu o zielonej wyspie Bloody Foksa na pustyni.
Inaczej było z Komanczami, którzy, niestety, również poznali tajemnicę. Musieli także przyrzec, że jej nie rozgłoszą, ale byliśmy pewni, że nie dotrzymają słowa. To miejsce nie było dla ich szczepu bez wartości.
Gdyby od punktu, w którym się znajdowaliśmy, nakreślić w myśli prostą linię na zachód, natrafiłaby ona po drugiej stronie rzeki na terytorium będące najniebezpieczniejszą okolicą Dzikiego Zachodu, tam bowiem stykały się posiadłości Komanczów i Apaczów. Kto zna stosunki na Zachodzie, ten wie, że dopóki oba te szczepy będą istniały, nie zapanuje między nimi trwały pokój. Częste walki między dwoma szczepami przenosiły się poza Pecos, a pokonanych spędzano zwykle na Llano. Posiadanie punktu na pustyni, gdzie można się było zebrać i przyjść do siebie, gdy tymczasem nieprzyjaciel sądził, że zginęło się z głodu i pragnienia – było nieocenione. Takim punktem mogła być właśnie oaza, którą Komancze teraz poznali.
Byłem później kilkakrotnie w oazie i nigdy nie słyszałem, aby Komancze napastowali Bloody Foksa. Z białych także nikt go nie odwiedził od tego czasu, zdawało się więc, że nasze odkrycie nie naruszyło tajemnicy. Co się tyczy „sępów” z Llano Estacado, to stało się tak, jak przewidywaliśmy. Przez długi czas nie było o nich nic słychać. Później nastąpiło kilka grabieży, których sprawcą był jeden człowiek, ale Bloody Fox wyszukał go i ukarał w znany już sposób. Kto był „duchem zemsty”, tego widocznie nie wiedział nikt prócz świadków wielkiej bitwy z „sępami”, którzy wiernie dochowali tajemnicy. Niejednokrotnie przysłuchiwałem się najfantastyczniejszym opowieściom na ten temat, ale nikt nigdy nie łączył żadnej osoby z legendarnym „duchem zemsty”.
Obozowaliśmy jeszcze nad Saskuan-kui i czekaliśmy nadejścia dnia, aby ułożyć się z Komanczami. Old Surehand miał otrzymać z powrotem wszystko, co mu zabrano – głównie broń – a za to mieliśmy puścić wolno ich wodza, Wupa-umugi.
Byliśmy na tyle przezorni, że nie pozostaliśmy na brzegu, tam, gdzie nieprzyjaciele nas widzieli i gdzie pod osłoną zarośli mogli na nas napaść z łatwością, lecz udaliśmy się trochę dalej na prerię. Rozstawiliśmy straże, a kto chciał, mógł sobie spać. Ani mi przez myśl nie przeszło czuwać do rana, bo wiedziałem, jakie trudy czekają nas nazajutrz.
Noc była chłodna, a moje ubranie mokre, mimo to spałem twardo aż do godziny czwartej, kiedy zbudzono mnie na ostatnią wartę. Gdy miała się już ku końcowi, zaczęło szarzeć, a niebawem zrobiło się na tyle jasno, że mogłem się przypatrzyć memu nowemu znajomemu.
Leżał przede mną i spał spokojnie. Był to prawdziwy olbrzym. Potężne jego ciało odziane było w skóry, odsłaniające tylko ogorzałą od słońca pierś. Jego długie, brunatne, miękkie jak jedwab włosy sięgały mu aż do ramion, a twarz, chociaż we śnie nie odbija się na niej zwykle życie duchowe, miała wyraz owej energii, bez której niepodobna sobie wyobrazić dobrego westmana. Nadszedł czas, by go obudzić. Dopiero gdy się podniósł, mogłem się przekonać, jak harmonijna jest jego budowa i ruchy.
– Dzień dobry, sir! – pozdrowił mnie, obrzucając badawczym spojrzeniem moją postać i twarz. – Nareszcie mogę was zobaczyć! Jeszcze raz dziękuję za to, co wczoraj uczyniliście dla mnie!
– I ja także cieszę się szczerze, że was nareszcie poznaję. Jeśli chcecie, będziemy wiernie trzymać się razem.
– Well, niech tak będzie. Przynajmniej co do mnie, postaram się, aby nie zaszło nic takiego, co by nas rozdzieliło. Przeciągnął się, wyprostował, zbadał swoje stawy w rękach i nogach i mówił dalej:
– Spałem dobrze, a po więzach nie ma już śladu. Co teraz będziemy robili?
– Wezwiemy wodza, by mu powiedzieć, czego od niego żądamy, a potem wyślemy Indianina pojmanego przez Old Wabble’a do obozu.
– A zanim wróci, podjemy sobie tęgo – wtrącił Old Wabble. – Na cóż zwoziłbym tyle mięsa? Kto chce jeść, niech je, to jasne. A może ktoś ma coś przeciwko temu?
Nikomu przez myśl nie przeszło sprzeciwiać się tej propozycji. Old Surehand poprosił mnie, żebym prowadził rokowania z Wupa-umugi. Ponieważ jednak chodziło tutaj o jego sprawy, sądziłem, że powinien sam podyktować wodzowi warunki. Old Surehand zrobił to, a Wupa-umugi natychmiast wyraził zgodę, wiedząc, że w ten sposób może wyjść cało z opresji. Potem zdjęliśmy więzy Komanczowi pochwyconemu wczoraj przez Old Wabble’a. Otrzymawszy od wodza odpowiednie rozkazy, Indianin poszedł je wypełnić. Następnie zabraliśmy się do śniadania.
Mniej więcej w dwie godziny później zobaczyliśmy posła wracającego z kilkoma czerwonoskórymi. Prowadzili konia Old Surehanda, przynieśli jego broń i inne przedmioty, nawet kapelusz z szerokimi kresami [Kresa – płaski brzeg kapelusza; rondo.], który pozostał na wyspie. Gdy Old Surehand oświadczył, że nic nie brakuje, wypuściliśmy wodza na wolność. Gdy zdjęliśmy z niego więzy, oddalił się o kilka kroków, lecz nagle odwrócił się i powiedział do mnie:
– Blade twarze zawarły z nami pokój. Pytam, jak długo ma on trwać?
– Jak długo zechcesz – odrzekłem mu. – To zależy tylko od waszej woli.
– Czemu Old Shatterhand nie mówi wyraźniej? Czemu nie wyznaczy terminu?
– Bo nie mogę tego uczynić. Nie jesteśmy wrogo usposobieni do czerwonych mężów i chcielibyśmy zawsze być z nimi w przyjaźni, lecz wiemy, że oni nie myślą tak samo jak my, i musimy to zostawić do ich uznania. Dopóki dochowają pokoju, i u nas także topór będzie zakopany.
Indianin wykonał dumny gest ręką i odszedł, a jego ludzie za nim. Moi towarzysze zaczęli rozprawiać o jego zachowaniu się i słowach, lecz przerwałem im:
– Moi panowie, nie mówmy o tym na razie.