po lekturze pierwszej linijki poczuł, jak przyspiesza mu serce.
Oskarżony nazywał się Piotr Langer. W zasadzie Piotr Langer junior, bo na imię miał tak samo, jak ojciec. Starego Langera kojarzył każdy, kto działał w branży prawniczej, doradczej czy deweloperskiej. Ostatnio jego nazwisko wielokrotnie przewijało się w umowach dotyczących intratnych terenów inwestycyjnych. Ponieważ naprawdę znał się na tym, co robił, jego firma utrzymywała całe zastępy piekielne prawników, doradców, prokurentów i pośredników.
O jego synu zrobiło się głośno dopiero trzy miesiące temu, kiedy policja otrzymała wezwanie od jednego z sąsiadów młodego Langera. Podobno z jego mieszkania wydobywał się odór tak ohydny, że dwóch czy trzech policjantów nie wytrzymało i pokazało reszcie, co jedli na śniadanie.
Nakaz nie był potrzebny – Piotr Langer sam otworzył funkcjonariuszom drzwi. Ubrany w jasnoniebieski szlafrok, beztrosko zaprosił ich do środka. Chwilę później leżał na ziemi, przyciskany policyjnymi butami.
– Zordon! – dało się słyszeć wołanie w norzeoborze.
Oryński je zignorował, myśląc o tym, że niebawem przyjdzie mu spojrzeć Langerowi prosto w oczy. W przeciwieństwie do Chyłki, ten człowiek był prawdziwym psychopatą – dziesięć dni spędził z trupami sam na sam. Nie pokroił ich na kawałki, nie powkładał niektórych partii do zamrażarki. Po prostu siedział tam z nimi, jakby zapomniał, że ich zabił.
Kordian mimowolnie wyobraził sobie tę sytuację. Zwłoki leżały w przestronnym salonie i rozkładały się w najlepsze. Najpierw, kiedy zwieracze puściły, musiało zrobić się naprawdę śmierdząco. Ciała szybko zsiniały, pojawiły się plamy opadowe. Nastały złote czasy dla wszelkiego rodzaju robactwa – okno w pokoju było uchylone, więc insekty ściągały tam masowo. Zaczęła się prawdziwa gnilno-fermentacyjna uczta.
– Zordon!
Widok musiał być makabryczny, a fetor paraliżujący. Mimo to Langer wysiedział tam dziesięć dni, po upływie których jak gdyby nigdy nic otworzył drzwi policji.
– Zordon!
Dopiero teraz Oryński uświadomił sobie, że zna ten głos. Obejrzał się przez ramię i zobaczył idącą ku niemu Chyłkę.
– Wołam cię już któryś raz – powiedziała.
– Mam na imię Kordian.
– Zordon, Kordon, jeden pies – rzuciła. – Zbieraj się, jedziemy do klienta. O ile nie zemdlejesz, bo widzę, że już na samą myśl jesteś blady jak trup. Potrzymać cię za rękę?
Reszta zgromadzonych w norzeoborze ignorowała wymianę zdań, ale Oryński był przekonany, że wieczorem, przy piwku, będą komentować to zajście. Dodatkowo właśnie wzbogacił się o przydomek „Zordon”. Zaklął w duchu, a potem oboje ruszyli do windy.
Gdy weszli do środka, Kordian zaczął nerwowo przestępować z nogi na nogę.
– Masz jakiś problem? Tylko nie mów, że to klaustrofobia.
– Zastanawiam się nad klientem.
– To się nie zastanawiaj, będziesz miał większą niespodziankę.
Rozważał, czy zadać jej pytanie, które kołatało mu w głowie od pewnego czasu. Nie miał żadnej wiedzy praktycznej, gdy chodziło o przestępstwa przeciwko życiu i zdrowiu – na wykładach z kryminalistyki prokurator mówiła trochę na ten temat, ale nie zagłębiała się nadmiernie w szczegóły.
– Ile czasu mija, zanim pojawi się robactwo? – zapytał. – W sensie: u trupa w mieszkaniu?
– Trzy godziny w porywach, jeśli okno jest otwarte. A tam było – odparła niemal bezwiednie Joanna. – Pierwsze na wezwanie stawiają się muszyska z granatowymi i połyskującymi odwłokami. O ile mnie pamięć nie myli, ci od owadów zwą je plujkami. Pieprzona zaraza. Składają jaja we wszystkich najwilgotniejszych miejscach: gałce ocznej, jamie ustnej, ale także tam, gdzie plecy tracą swoją szlachetną nazwę. Przynajmniej w przypadku denatów płci męskiej. – Zrobiła pauzę. – Małe muchówki wykluwają się właśnie po dwóch, trzech godzinach. I powiedzmy, że nie opuszczają swojego nowego domu, dopóki ktoś nie zrobi z nimi porządku.
Zrobiło mu się słabo.
Chyłka perorowała jeszcze przez całą drogę do samochodu. Mówiła o tym, że po wylęgu muchówki są w stanie przesiedzieć na zwłokach do pół roku, i że to świetna metoda ustalania czasu zgonu. Kordian słuchał niechętnie i gdy tylko wsiedli do samochodu na parkingu w Złotych Tarasach, odetchnął z ulgą – także dlatego, że siedzenia w SUV-ie spod znaku Bawarskich Zakładów Silnikowych były naprawdę wygodne. Na powrót poczuł się gorzej, kiedy z głośników ryknęło Iron Maiden.
4
Mecenas Joanna Chyłka bez dwóch zdań lubiła prowadzić jak psychopatka. Zazwyczaj nie widziało się drogich bmw, mercedesów ani innych pojazdów z wyższej półki, które wykonywałyby takie manewry na drodze. Tego typu motoryzacyjne wygibasy były zarezerwowane tylko dla tych, którzy dysponowali nieco tańszymi samochodami i nie obawiali się ich obtłuczenia. Ci, którzy prowadzili warte kilkaset tysięcy cuda techniki, jeździli szybko, ale bez ryzyka. Chyłka zaś szaleńczo lawirowała pomiędzy samochodami i czasem Kordian miał wrażenie, jakby bmw mijało kolejne auta o nie więcej niż pół centymetra.
Przypuszczał, że to ta muzyka tak ją nastraja. Gdyby w kółko słuchał takiego wycia, też pewnie musiałby się jakoś rozładować. Wykorzystując moment nieuwagi kierowcy, czym prędzej ściszył radio.
– Nie pozwalaj sobie. Ja prowadzę ten pojazd, ja ustalam zasady.
– Nie musisz od razu być taka rygorystyczna.
– Muszę. Przy ściszonych Ironsach odechciewa mi się jeździć, a na trzynastą mamy być na Białołęce.
Oryński wodził wzrokiem za mijanymi autami. Szybko stwierdził, że prawniczce przydałoby się CB-radio, bo najpewniej zdążyła już zebrać pokaźną kolekcję punktów karnych. Spojrzał na nią akurat w momencie, gdy odbiła ostro w bok, przez co niemal wyrżnął głową w szybę.
– Nie zabrali ci jeszcze prawa jazdy? – zapytał, korzystając z momentu ciszy pomiędzy dwoma kawałkami.
– Bóg wie, że próbowali.
– I?
– Wystarczy, że odmówię przyjęcia mandatu – wyjaśniła, zmieniając pas bez fatygowania się o trącenie drążka kierunkowskazu. – Jak wiesz, sprawa trafia wtedy do sądu, a punkty wiszą w powietrzu. Pierwszy raz odmówiłam przyjęcia w dwa tysiące szóstym, kiedy ty jeszcze robiłeś pod siebie przed jakimiś profesorami na studiach. Do teraz nie zapadł wyrok.
– I pewnie szybko nie zapadnie.
– Żebyś wiedział – odparła z uśmiechem, zjeżdżając na czerwonym świetle z Solidarności na Wybrzeże Gdyńskie.
– Brawo – skwitował Oryński. Nie miał nic przeciwko ekwilibrystyce na drodze ani przejeżdżaniu na końcówce żółtego, ale ta kobieta przemknęła dobrych kilkanaście sekund po tym, jak zaświeciło się czerwone.
Strach pomyśleć, co by wyrabiała, gdyby z głośników dobywał się death, zamiast heavy metalu.
– Było słabe zielone – rzuciła Joanna, redukując bieg i przemykając prawym pasem kilka centymetrów od autobusu. – Poza tym muszę wpompować w ciebie trochę adrenaliny, bo zaraz wynudzisz się za wszystkie czasy.
– Spotkanie z zimnokrwistym mordercą jakoś nie wyczerpuje dla mnie znamion nudy.
– To będziesz miał niespodziankę, bo ten jest ciszkiem.
– Chyba