choć pani hematolog, jak wiedział, była na zwolnieniu lekarskim, więc istniała spora szansa, że zastanie ją w domu. Potem zadzwonił na jej komórkę, lecz kobieta również nie odebrała. W spisie odnalazł telefon do komisariatu rejonu Poznań – Północ i poprosił o kontakt z dzielnicowym z rewiru, pod który podlegało miejsce zamieszkania Marty Fliegel. Dzielnicowy zgodził się sprawdzić dla niego kilka rzeczy.
Marcin Wiśniewski wstał, podszedł do okna, wyjrzał na pustawy o tej porze parking. Nie było tam radiowozu, którego używali chłopaki zza ściany, a w pokoju obok panowała cisza. Zrobił kilka kroków w stronę drzwi, przekręcił patentowy zamek i rozparł się w fotelu. Wyciągnął z kieszeni marynarki srebrną piersiówkę, oparł nogi o kant biurka i pociągnął solidny łyk szkockiej. Przymknął oczy, delektując się przyjemnym szczypaniem na języku. Teraz mógł spokojnie pomyśleć. Alkohol odprężał go, pozwalał mu pozbyć się negatywnych myśli i emocji. Popijał niewiele, ale często, nie upijając się, raczej, jak to określał, „smakując” trunki, i nikt nie przekonałby go, że to już uzależnienie.
Wiśniewski awansował niedawno, jednak na rzecz swojej kariery pracował od wielu lat. Nie przyszedł przecież do policji, żeby do emerytury szlifować chodniki. Był ambitny w pracy i na zaocznych studiach, które ukończył z całkiem dobrym wynikiem. Dwa lata temu obronił pracę licencjacką na temat wpływu zamożności przedsiębiorców na skłonność do popełniania przestępstw finansowych. Wymyślił go, gdy pracował w wydziale do walki z przestępczością gospodarczą i był obeznany z ludźmi, którzy choć wiele posiadali, połasili się na jeszcze więcej. Teraz, po raz kolejny w swoim zawodowym życiu, zmienił stanowisko i miał wrażenie, że znowu traktowany jest jak młody, choć w policji pracował od ponad dziesięciu lat.
W policyjnym rejestrze nie był notowany ani Ludwik, ani Jakub Fitowski. Wiśniewski sprawdził ich dane w Centralnej Bazie Ewidencji Ludności PESEL i we wszystkich bazach danych instytucji, do jakich miał dostęp. W rejestrach ZUS-u figurował Jakub Fitowski, mieszkaniec Warszawy, urodzony 6 maja 1905 roku, zaś w bazie PESEL ten sam jak się zdawało mężczyzna, urodzony tego samego dnia, lecz w 1945 roku i zameldowany jest w Poznaniu. Wiśniewski prawie spadł z fotela, gdy zestawił te informacje. Zdjął nogi z biurka, zakręcił piersiówkę i wrzucił ją do szuflady. Jeszcze raz przyjrzał się danym z obu rejestrów. Miał do czynienia z biurokratycznym cudem, karygodnym błędem jakiegoś urzędnika albo efektem oszustwa.
– O co tu, kurwa, biega? – policjant spytał sam siebie, potarł kark dłonią i zaczął mamrotać pod nosem, jeszcze raz porównując fakty: – Fitowski Ludwik, rocznik 1960, syn Jakuba urodzonego gdzieś we Francji – nie potrafił wymówić nazwy miejscowości – w 1905 roku. Matka, Zofia, urodzona w Warszawie w 1925. Dziś mieliby więc… – szybko przeliczył w pamięci – on 108, ona 88 lat. Ale według dowodu osobistego Jakub Fitowski urodził się w 1945, zatem ma lat 68. Dzień i miesiąc się zgadzają, lecz błąd tkwi w roku… Kiedy właściwie urodził się Jakub i czy to ten Fitowski jest ojcem Ludwika? Nie może mieć 108, bo na tyle nie wygląda, ale równie dziwne by było, gdyby został ojcem w wieku 15 lat… Nie jest emerytem, bo brak takiej adnotacji. Nie uznano go również za zmarłego, bo nie został wykreślony z ewidencji…
Ta analiza zmęczyła podkomisarza Wiśniewskiego. Zaczął przechadzać się w zadumie po biurze, aż usłyszał jak ktoś naciska klamkę. Drzwi były nadal zamknięte, więc otworzył je pospiesznie.
Do pokoju wszedł sierżant Jarosz.
– Widziałeś coś takiego, Janek? – Wiśniewski złapał go za łokieć i podprowadził do komputera, nim policjant wyłożył mu cel swojej wizyty. Wskazał dane z ewidencji ZUS i PESEL Jakuba Fitowskiego.
– Facet ma fałszywe papiery – skwitował Jarosz.
– Ale które?
– No, dowód… ZUS, bracie, ma najpewniejsze dane – rzekł z przekonaniem. – Ktoś dał ciała w czasie przydzielania numerów PESEL, a facet z jakichś względów tego nie wyprostował. Albo raczej zrobił to celowo…
– Co ty pieprzysz!? Jeśli ZUS ma prawdziwe informacje, to gość jest stulatkiem!
– No, to nie wiem… – poddał się Jarosz. – To twoja sprawa. – Zajął miejsce po przeciwnej stronie biurka i założył nogę na nogę.
– Słuchaj, ten facet dopiero co zwiał ze szpitala – wyjaśnił Wiśniewski i również usiadł, jakby uspokojony spokojem kolegi. – Wszyscy twierdzą, że wygląda na góra czterdzieści parę lat. W dowodzie ma rok urodzenia 1945, czyli zbliża się do siedemdziesiątki, a wedle twojej teorii i papierów ZUS-u powinien już nie żyć… Puknij ty się w łepetynę! – Postukał się znacząco palcem wskazującym w czoło.
– To ten uciekinier z kliniki?! – zaskoczył wreszcie sierżant.
– Aha.
– No to właśnie przyszedłem po jego fotkę. Trzeba ją dać do prasy. Masz jakąś?
– I tak, i nie.
– Gadasz dzisiaj jakoś bez sensu – zniecierpliwił się Jarosz.
– To jest właśnie nasz uciekinier… – Wiśniewski wziął w dwa palce wydruk fotografii paszportowej de Fitte’a, a potem ostentacyjnie upuścił na blat biurka. Młodszy stopniem kolega przyciągnął kartkę do siebie i przyjrzał się mężczyźnie o staroświeckim wyglądzie. – Albo jego dziadek… Albo pradziadek. Jak wolisz… Przypadkiem trafiłem na jakąś podejrzaną rodzinną historię i nie mam pojęcia, co z tym zrobić. Niby nie jest to nasza sprawa, bo nie jesteśmy żadnym IPN-em, ale coś mi tu pachnie kryminałem.
– Jeśli nie było trupa, to wszystko pewnie już się przedawniło – podsunął Jarosz.
– Może tak, a może nie. Nie mam zamiaru nikomu grzebać w przeszłości. Chyba, że będę do tego zmuszony…
– No to jak nie jesteś zmuszony, to dawaj zdjęcie tego Fitowskiego, bo nie mam czasu na pierdoły – powiedział i energicznie wstał.
– Dam ci zdjęcie z bazy PESEL. Nic lepszego na razie nie mam.
– No i dobrze, bo pora już porozsyłać listy gończe, a nie zastanawiać się, na której fotografii facet lepiej wyszedł.
Rozdział 5
Dla dziewiętnastolatka z dalekiej prowincji Paryż zdawał się być miastem ze snu. Okazałe gmachy, potężne mosty, szalony ruch na ulicach – wszystko to zrobiło na mnie niesamowite wrażenie.
Zaskoczyła mnie również polityka swoim wpływem na społeczeństwo. Może dlatego, że gdy zjawiłem się w stolicy wiosną 1877 roku, akurat spierali się ze sobą rojaliści i zwolennicy republiki, zatem o sprawach państwa pisano wtedy wiele w prasie, o przyszłości Francji dyskutowano w kawiarniach i na bulwarach. Dla mnie, od zawsze skoncentrowanego wyłącznie na rodzinie i przyjaciołach, tak powszechne roztrząsanie spraw kraju stanowiło novum.
Jednakże polityka nie zdołała na dłużej przyciągnąć mojego zainteresowania. O wiele mocniej przyciągnęła je nieco starsza ode mnie córka sąsiadki. Mieszkaliśmy drzwi w drzwi, więc siłą rzeczy widywaliśmy się często. Początkowo uśmiechaliśmy się tylko do siebie, bez słowa mijając się na schodach, w wejściu do kamienicy albo spotykając się u progów naszych mieszkań. Jej malinowe usta, błękitne oczy i jasne fale włosów zawsze schludnie spiętych lub skrytych pod kapelusikiem, jej milczenie, płoche spojrzenia sprawiły, że polubiłem ją od pierwszego spojrzenia, a przez nią i to miasto.
Paryż oswajał mnie szybko, w miarę jak poznawałem jego rozrywki, sekrety i ulice, początkowo zbyt ruchliwe dla mnie, prowincjusza, z ciągłym turkotem dorożek lub diabelskim warkotem pojawiających się coraz częściej automobili. Przygotowywałem się wtedy do podjęcia nauki w Ecole Polytechnique, choć szkoła ta nieszczególnie przypadła mi do gustu. Kojarzyła mi się raczej z wojskowością, a ja nie marzyłem, żeby zostać żołnierzem.
Mój