Marek Dobies

Przekleństwo nieśmiertelności


Скачать книгу

ten sam otoczony morzem skrawek skalistej ziemi. Żyłem wśród ludzi o rodowodach splątanych ze sobą jak gałęzie naszego drzewa genealogicznego. Nie dosięgały nas tam wojenne zawieruchy, wzloty narodów ani ich upadki. Może z tej przyczyny nasz klan cechowało pewne zagubienie, zarówno w sprawach kraju, który nas niegdyś zagarnął, jak też polityki i życia społecznego. Cechował nas też prowincjonalizm, który z czasem zaczął mnie – człowieka obdarzonego wyobraźnią i ciekawego świata – coraz mocniej uwierać. Zacząłem tęsknić za Kontynentem, który w słoneczne dni jawił się jako cienka, szara linia na horyzoncie. Marzyłem o Europie, w której wszystko wydawało mi się być lepsze, ciekawsze niż to, co było tutaj. Ów zewnętrzny, tajemniczy i pociągający dla mnie świat wkraczał w nasz z rzadka, przy okazji sporadycznych wizyt przedstawicieli dwóch krańcowo różnych elit: ubogich przybyszów szukających pracy bądź kryjówki, lub bogatych notabli przybywających w celach politycznych i gospodarczych.

      Wkrótce po osiągnięciu pełnoletniości opuściłem ten sielski, choć ograniczony i nudny kraj dzieciństwa. Udałem się do Edith, siostry mojej, posłanej kilka lat wcześniej do Paryża, wyrywając się nie tylko ku nowej, intrygującej rzeczywistości, ale też zbliżając się do rodzinnego sekretu, który wkrótce miałem poznać.

      Rozdział 4

      Podkomisarz Marcin Wiśniewski wpatrywał się w czarno-białe paszportowe zdjęcie mężczyzny powiększone do formatu A4. Staroświecki wąsik, poważne spojrzenie oczu skierowanych ponad obiektyw – pewnie na uniesioną dłoń fotografa – ulizana fryzura z przedziałkiem, kojarząca się z odległym czasem gdzieś między pierwszą a drugą wojną światową.

      Uciekinier z kliniki byłby kolejną sprawą, o której gazety napisałyby krótkie notki, a policja wrzuciła akta do archiwum, gdy po paru dniach zaginiony zostałby wypatrzony na dworcu, odnalazłby się w jakiejś altance na podmiejskiej działce lub został przyskrzyniony w jego własnym mieszkaniu. Jednak tym razem tak się nie stało. Zaginiony rozpłynął się w wiosennej mgle. Przepadł bez śladu.

      Wiśniewskiemu od początku coś nie podobało się w tej sprawie. Nie tylko brak fotografii zaginionego, czy dziwaczny pomysł, by szukać go na podstawie podobizny jego dziadka, a może pradziadka sprzed stu lat. Policyjne ucho Wiśniewskiego wychwyciło drobne nieścisłości w zeznaniach lekarzy, a jego wprawne oko nadmiar kamer, ochronę, szyfrowe zamki i fotokomórki w zachodnim skrzydle budynku szpitala.

      Policjant  nie zwlekał i po południu, w dniu zgłoszenia ucieczki z kliniki, odwiedził jedynego znanego krewnego zbiegłego pacjenta. Syn Fitowskiego był dobrze zbudowanym mężczyzną, z mnisią łysiną koliście lśniącą na czubku głowy. Mieszkał z żoną w jednym z bloków na Winogradach, pamiętających czasy PRL-u. Mężczyzna nie krył zaskoczenia, widząc policję za progiem. Gdy usłyszał, że sprawa dotyczy jego ojca, na twarzy Ludwika Fitowskiego odmalowało się nie tylko zaskoczenie. Mężczyzna wyraźnie się zdenerwował, jakby jego rodzic miał coś więcej na sumieniu.

      – Ucieczka ze szpitala…? – zdziwił się jeszcze bardziej, ale w jego głosie zabrzmiała też ulga. Zdawało się, że oczekiwał czegoś gorszego. Może śmierci ojca albo podejrzenia go o morderstwo. – Tata ma końskie zdrowie. Nie wiem, co mogłoby mu dolegać.

      – Pana ojciec brał udział w testach klinicznych nowego leku dla nerwowo chorych – wyjaśnił Wiśniewski. – Lekarze twierdzą, że cierpiał na stany lękowe i częste depresje, dlatego zakwalifikowano go do udziału w programie badań.

      – To jakaś bzdura! – wybuchnął Ludwik i zatoczył kółko po pokoju. – Wprawdzie nie widujemy się często, ale mogę zaświadczyć, że zarówno psychicznie jak i fizycznie tata jest zupełnie zdrowy.

      – W takim razie, dlaczego podpalił drzwi swojej sali, narażając życie innych pacjentów?… I poturbował lekarkę, która przypadkiem znalazła się wtedy na korytarzu?

      – Nie mam pojęcia. – Ludwik Fitowski zatrzymał się nagle na środku pokoju i splótł ręce na piersiach. – To niepodobne do ojca… Coś lub ktoś musiał go do tego skłonić. – Mężczyzna nerwowym ruchem wcisnął dłonie w kieszenie i wznowił to swoje pełne konsternacji i zdziwienia dreptanie w skarpetkach po dywanie.

      – A może pański ojciec skłamał z tą chorobą, licząc na pieniądze? – podsunął policjant.

      – Ojcu niczego nie brakowało. To ja pożyczałem od niego.

      – Cóż, wyjaśnimy tę kwestię wkrótce, gdy pana ojciec się odnajdzie. Teraz chciałbym tylko prosić o jakąś aktualną fotografię pana Fitowskiego.

      – Z tym może być problem… Tata nie cierpiał się fotografować. A na kilku rodzinnych zdjęciach, które posiadam, jest ujęty w całej postaci, więc raczej się nie nadadzą… Chyba  że… – Podszedł do komody i zaczął grzebać w szufladach. – Powinienem mieć jakąś jego starą fotografię paszportową. Chyba niewiele się zmienił od tamtego czasu… – Mężczyzna zaczął przerzucać dokumenty, odkładać na dywan u swoich stóp świadectwa szkolne, dyplomy i rachunki. – Jest! – ucieszył się. Widać było, że pierwszy szok związany z wizytą policjanta już mu minął i szczerze usiłował pomóc w poszukiwaniu ojca.

      W jego rękach Wiśniewski dostrzegł zniszczoną książeczkę, z której Ludwik delikatnie odkleił ledwie trzymającą się kartki fotografię, i spękaną i pożółkłą, podał komisarzowi.

      – Co tam pan ma? – zainteresował się policjant. – To jakiś dowód tożsamości?… Mogę rzucić okiem?

      Mężczyzna niechętnie przekazał mu książeczkę. Był to francuski paszport wystawiony na Jacques’a de Fitte’a, urodzonego 6 maja 1858 roku.

      – Co to ma znaczyć?! Czyj to dokument?

      Fitowski wstał, a jego twarz zrobiła się purpurowa jak buzia ucznia, którego belfer ośmieszył przed całą klasą.

      – To paszport… dziadka… – bąknął. – Właściwie pradziadka… Był bardzo podobny do ojca. Po prostu wykapany tato… – słowa przechodziły mu coraz lżej przez gardło. – Pomyślałem, że chociaż tyle mogę zrobić… Oni naprawdę są identyczni, jak bliźniacy. Nikomu nie zrobi to przecież różnicy, a da jakieś wyobrażenie… – tłumaczył się nawinie.

      – A w mieszkaniu ojca nie znajdziemy jakiejś jego fotografii?… Ma pan może klucze?

      – Niestety, nie mam.

      – I tak będziemy musieli tam zajrzeć. Zwykle uciekinierzy wracają do swoich domów, gdy uznają, że zamieszanie ucichło.

      Wiśniewski miał nosa nie tylko do policyjnych spraw. Miał też nosa do ludzi. Dlatego tak kiepskie kłamstwa jak to, w wykonaniu Ludwika Fitowskiego, demaskował bezbłędnie, bez pomocy wariografu. Nie był tylko pewny, co było nieprawdą. Czy to, że Ludwik nie miał aktualnego zdjęcia ojca, czy że nie posiadał kluczy do jego mieszkania? A może jakaś tajemnica związana była z tym paszportem? Po co w ogóle po niego sięgał? I kim właściwie był człowiek z fotografii? Przecież nie Jakubem Fitowskim, bo jeśli dokument nie był fałszywy, to człowiek z wypłowiałej fotografii musiałby mieć dzisiaj 155 lat…

      Oczywiście przycisnął Ludwika, dopytując o właściciela paszportu. Jednak mężczyzna zaczął kręcić, że właściwie jest to zdjęcie ojca, które „za komuny”, jak się wyraził, zostało wklejone do paszportu dziadka. Ojciec używał ponoć tego podrobionego dokumentu w jakimś nieznanym Ludwikowi celu, być może związanym z działalnością antyrządową.

      Wiśniewski w końcu machnął ręką na te mętne wyjaśnienia. W tej chwili nie interesowały go rodzinne problemy Fitowskich, zwłaszcza te sprzed lat. Zajmowało go to, co dzieje się z Jakubem Fitowskim obecnie i wydarzenia minionej nocy. Myśl, że ktoś pomógł pacjentowi w opuszczeniu szpitala prześladowała go coraz częściej. Ktoś musiał przecież zablokować alarm, gdy pacjent otwierał drzwi