Marek Dobies

Przekleństwo nieśmiertelności


Скачать книгу

interesuje. Zrób to dla mnie… – poprosiła. –  Chwileczkę! Zanim wyjdziemy na szosę, chciałabym się przebrać – dodała nagle i nie na temat, jakby sprawa autobiografii de Fitte’a przestała ją już zajmować. – Popatrz, jak ja wyglądam!

      Rzeczywiście, jej szara spódnica była wymięta, utytłana trawą i ziemią.

      – Ty też prezentujesz się nie najlepiej – zauważyła, omiatając mężczyznę taksującym spojrzeniem. – Zwłaszcza te plamy krwi na marynarce… Zdejmij ją lepiej, bo wezmą cię za mordercę – poradziła.

      Odeszła kilka kroków, przez wyłom w kamiennym murku przeszła za ogrodzenie winnicy i stanęła wśród młodych krzewów, które okazały się zbyt niskie, żeby ją osłonić. Zaczęła się rozbierać, korzystając z murka jak z półki na ubranie. Jakub rzucił okiem na jej jasne ramiona i plecy. Nie nosiła halki. Współczesne kobiety nie używały tej części garderoby, czego miał świadomość od dobrych kilkudziesięciu lat, a jednak ten fakt – gdy miał okazję spojrzeć na rozbierającą się niewiastę – zawsze go zaskakiwał.

      – Będziesz jeszcze piła?

      – Nie. Wrzuć butelkę do walizki.

      Późne popołudnie napawało go dziwnym spokojem po tym szaleńczym uprowadzeniu, kraksie i ucieczce. Pod wysokim niebem i słońcem skrytym już za postrzępioną ścianą gór było zbyt spokojnie jak na napiętą sytuację, w której znajdował się od niedawna. Miał wrażenie, że wybrali się na wycieczkę, niemal przeczuwał, co nastąpi za chwilę. Może było to dejavu? A może przeżył to już naprawdę? Te równe szeregi młodej winorośli, porozpinanej na stalowych linkach na łagodnym stoku, wiosenny wieczór, piękna kobieta u jego boku i pasmo Alp w oddali. Tak, to mogło się już kiedyś zdarzyć…

      – Możemy ruszać – oznajmiła panna Fliegel, zamykając swoją walizę. Pociągnęła ją za sobą po gruntowej drodze.

      – Pozwól, że ci pomogę – zaoferował się Jakub. Zdjął marynarkę, złożył, pozostawił na kamiennym murku przy winnicy, a potem wziął od niej rączkę i powlókł torbę w kurzu, aż do asfaltu. Ruszyli w milczeniu poboczem, a z każdym krokiem towarzyszył im furkot hałaśliwych kółek jej bagażu.

      Droga chwilami stromo wspinała się pod górę, opadała i wznosiła się ponownie, więc szybko rozbolały ich nienawykłe do wysiłku nogi mieszczuchów. Zeszli z szosy, by usiąść na trawie, na jednym ze wzniesień, z którego dostrzegli cel swej wędrówki. Szosą byłby to może spory kawałek, ale halą, na której już wypasano owce było niedaleko. Wioska rozciągała się w dolinie. Ujrzeli ją w mdłym świetle kończącego się dnia. Kilkanaście schludnych budynków wśród zieleni, przycupniętych wzdłuż szosy wijącej się zygzakiem jak wąż.

      Wyciągnęli wodę z walizki i opróżnili butelkę, patrząc na gromadkę pasących się u ich stóp owiec. Nieopodal stała drewniana chata, postawiona tyłem do wsi, jakby jej właściciel gardził jej mieszkańcami. Owiec pilnował starzec w kapeluszu, podpierający się kosturem. Stał nieruchomo, wpatrzony w swoje stado, a przy jego nodze leżał kudłaty owczarek. Szarzało i wszystko zdawało się odrobinę nierzeczywiste. Zrobiło się też chłodno, więc Marta włożyła na bluzkę wełniany żakiet.

      Pasterz poruszył się i pokuśtykał do chaty. Pies uniósł się, odprowadził wzrokiem swego pana, lecz pozostał na miejscu. Staruszek wszedł bocznymi drzwiami, których nie widzieli, mając przed sobą frontową ścianę budynku z jednym, przesłoniętym firanką okienkiem. Wewnątrz zabłysło światło, a za moment drzwiami po przeciwnej stronie domku wyszedł młodzieniec w takim samym kapeluszu, z identyczną laską i, wymachując nią,  zaczął energicznie zaganiać stadko do zagrody. Pies pomagał mu w tym głośnym poszczekiwaniem.

      – Cudowne odmłodzenie!– zażartował de Fitte.

      – Jak w twoim przypadku… Tylko że ty nie potrzebowałeś magicznego domku… Chodźmy zapytać o nocleg.

      Zapukali do drzwi chaty, lecz nikt im nie odpowiedział. Drzwi nie były zamknięte, więc weszli do środka. Nikogo tam nie zastali, jakby starzec rzeczywiście przemienił się w młodzieńca i wyszedł.

      Zeszli do wsi. Akurat zapłonęły uliczne latarnie, a z ciemniejącego nieboskłonu wyłoniło się kilka bladych gwiazd. Równiutkim chodnikiem wzdłuż krętej drogi wędrowali między domami. Minął ich traktor, oszczekał pies biegający za wysokim murem, z jakiegoś otwartego okna płynęła muzyka. Na ogrodzeniu przed piętrowym budynkiem ujrzeli tabliczkę informującą, że mają tutaj pokoje do wynajęcia. Dom był solidny, w bawarskim stylu. W oknach płonęły światła, na podwórzu stały trzy samochody. W głębi, w pobielanej stajni, rżały konie.

      Marta wcisnęła przycisk dzwonka i rozmówiła się z zadbaną, niemłodą kobietą w bryczesach i butach do konnej jazdy, która im otworzyła. Gospodyni musiała dopiero co wrócić z przejażdżki. Towarzyszył jej jeszcze zapach koni, a na jej butach osiadł kurz polnej drogi.

      Okazało się, że wolny był jedynie pokój na poddaszu. Ostatni, i ze wspólnym łóżkiem.

      – Nic innego państwo tutaj nie znajdą. To mała wieś. Drugi pensjonat jest w głębi miejscowości, ale wiem, że nie mają już wolnych miejsc – zapewniła kobieta. – Zresztą, jeśli chcecie, sprawdźcie sami…

      Odwróciła się do nich plecami i gotowa była zamknąć im drzwi przed nosem, więc Marta błyskawicznie podjęła decyzję.

      W czasie, gdy Jakub taszczył jej walizę na piętro, hematolog z aparatu w holu zadzwoniła do dziadka. Po kilku minutach zjawiła się w ich pokoju.

      – Syn pani Schuster odwiezie nas rano do miasteczka, a dziadek odbierze osobiście z Monachium. Przedzwonię jeszcze do niego, gdy będziemy wsiadać do pociągu – powiedziała lekko podekscytowana.

      – Czy wie, co stało się z jego szoferem i autem?

      – Nie. I bardzo się zdenerwował tą wiadomością. Miał zaraz zawiadomić policję.

      – Lepiej, żeby o nas nie wspominał.

      – To oczywiste. Dyskrecja to jego drugie imię… – szepnęła Marta, okraszając swe słowa zmęczonym uśmiechem. – Mogę pierwsza do łazienki? Jestem skonana.

      Pokoik wyposażony był standardowo: łóżko z szafkami po obu stronach, stolik, dwa fotele, szafa, regał. Z okna widok na podwórze.

      – Jeśli wolno mi wybierać, to śpię po lewej – powiedział de Fitte z poważną miną. Odczekał, aż na twarzy Marty pojawi się cień zaskoczenia, a potem uśmiechnął się i dodał: – Żartowałem. Prześpię się w fotelu.

      – Wiem, że jesteś dżentelmenem, i że również jesteś zmęczony po tej naszej pechowej podróży. Nie wątpię, że zachowasz się jak na dżentelmena przystało, więc zgadzam się spędzić tę noc z tobą w jednym łóżku.

      – Nie będzie cię to krępowało? – upewnił się.

      – Może odrobinę… Ale przecież w zasadzie pierwszą noc we wspólnym łóżku mamy już za sobą. Dziś rano pochrapywałeś na mojej piersi…

      – O, przepraszam! Ja nie chrapię.

      – Ale spałeś jak niemowlę.

      Wykąpał się również i położył obok Marty. Zajęli dwa krańce łóżka, zgasili lampki nocne i leżeli długo bez ruchu. Przez okno wpadał żółtawy blask ulicznych latarni. Przez noc przetoczył się turkot, jakby odgłos przejeżdżającego blisko pociągu.

      – Musimy ci kupić ubranie. Zostałeś bez niczego – pierwsza odezwała się Marta i atmosfera stała się mniej napięta. Słyszała jak poruszył się, założył ręce za głowę.

      – Nie potrzebuję wiele. Miałem prawie wszystko: mnóstwo ubrań i przedmiotów, których nawet nie potrzebowałem. Niczego