Marek Dobies

Przekleństwo nieśmiertelności


Скачать книгу

głowę na jego piersi. Po długiej chwili wysunął rękę spod głowy, i jakby w geście przyzwolenia, ułożył na jej talii. Miło mu było poczuć jej ciepłą obecność, ale nie towarzyszyło temu podniecenie. W ułożeniu ich ciał, bliskości, a nie intymności było coś ojcowskiego. Pomyślał, że jest od niego młodsza ze sto dwadzieścia lat.

      – Dobrze ci? – spytał, i pogładził ją po włosach.

      Mruknęła tylko coś pod nosem, a chwilę później jej równomierny oddech zapewnił go, że zasnęła.

      Zbudził się w środku erotycznego, sennego marzenia, jakiego nie zaznał od wielu lat. Tak wyrazistego, że cały czuł się usztywniony, napięty, aż do bólu. Uniósł powieki, lecz ta wizja wcale nie ustąpiła. Przeciwnie, stała się jeszcze bardziej sugestywna.

      Za oknem świeciło już słońce, a z nim działo się coś dziwnego.

      Otrzeźwienie przyszło nagle.

      – Co robisz, kobieto?! – zawołał. Odrzucił kołdrę, pod którą ujrzał nagą Martę, zajmującą się jego przyrodzeniem.

      – Nie podoba ci się? – spytała, poprawiając włosy.

      – Cóż za pytanie?!– Chwycił ją mocno w talii i posadził na sobie.

      Z podwórza dobiegało rżenie koni. W pokoju na poddaszu Marta anglezowała ze znawstwem, pojękując cichutko, lecz podniecająco. Choć jej mieszkanie nie wskazywało, żeby utrzymywała częste kontakty z mężczyznami, nie była zimną panią doktor, za jaką Jakub pochopnie ją uznał.

      – Myślałem, że już nic mnie nie zaskoczy – zwierzył się jej, gdy minęło ich krótkie, miłosne uniesienie.

      – A ja nie myślałam, że będziesz aż takim dżentelmenem… – zachichotała, a w tym jej śmiechu nie było już nic z powagi pani hematolog, jedynie dziewczęca radość podszyta kpiną. – Jak na stulatka jesteś jeszcze zupełnie do rzeczy…

      Jakub wstał pierwszy, a ona, leżąc na boku, obserwowała jak się ubiera w swój nowy, lecz już przybrudzony i wymięty strój. W ruchach de Fitte’a było coś dystyngowanego. Był przystojnym mężczyzną, ale nie sam wygląd okazał się tym, co mogło w nim pociągać kobiety. Marta zdała sobie z tego sprawę, patrząc na mężczyznę w blasku majowego słońca, jak zapina mankiety koszuli, poprawia włosy przed lustrem w łazience, przechadza się po pokoiku, posyłając jej dwuznaczne spojrzenia. De Fitte miał w sobie coś szlachetnego; łagodność i spokój, okraszone jakąś staroświecką szarmanckością.

      Przy śniadaniu składającym się głównie z wędliny i serów, podanych do pysznego, świeżutkiego chleba, mówili niewiele. Wymieniali uwagi z właścicielką pensjonatu na temat atrakcyjności miejsca, jedzenia i dalszej podróży.

      – Słyszała pani ten odgłos nocą? – de Fitte zadał pytanie pani Schuster. – Jakby skład towarowy przetoczył się tuż za oknem.

      – Ach, to. Toczące się kamienie. Wiosną schodzą z gór z lawinami, obsuwają się na pastwiska i drogi.

      – Toczące się kamienie…– powtórzył Jakub w zadumie. – Potrafią zabić albo ocalić życie.

      Nikt nie zareagował na jego dziwaczną uwagę. Tylko Marta wiedziała, co miał na myśli.

      Wreszcie podziękowali za gościnę, uregulowali rachunek za nocleg, a syn właścicielki pensjonatu terenowym bmw podwiózł ich do miasteczka i zostawił przed skromną stacyjką. Do odjazdu pociągu pozostało niespełna pół godziny, więc kupili bilety, usiedli na metalowej ławce na peronie i przyglądali się garstce podróżnych.

      – Dla nieśmiertelnych czas nie ma wartości – zauważył de Fitte, wpatrując się w zegar na ścianie stacji. – Moglibyśmy nim handlować, gdyby dało się go odsprzedać. A wtedy bylibyśmy krezusami.

      – Gdybyś mógł podarować komuś trochę swego czasu, komu byś go dał?

      Jakub zamyślił się, i nim odrzekł, duża wskazówka starego, kolejowego zegara zdążyła przeskoczyć o jedną kreskę.

      – Pewnie dałbym go Annie. Może Evelyn…? A może którejś z moich kochanek, które poumierały, nim wygasła nasza miłość i nasze pożądanie, nim zdążyliśmy się sobą znudzić. Dodałbym im z przyjemnością choć po kilka lat życia, ale nie chciałbym wybierać jednej z nich. Nie chciałbym być Bogiem, decydować o życiu, śmierci i najważniejszych dla człowieka sprawach. Więc nie każ mi tego robić. Nawet hipotetycznie – wykręcił się zgrabnie.

      Rozmowę przerwał im łoskot nadjeżdżającego pociągu, który wtoczył się na peron, lśniący i nowoczesny, pięć minut przed porą odjazdu, poprzedzony charkotliwą zapowiedzią, z której Jakub nie zrozumiał ani słowa.

      Zajęli miejsca i zaraz skład poniósł ich w jasność zbliżającego się południa, w utrzymującą się wciąż mglistość górskich szczytów i wąwozów, w wilgotną zieleń lasów i pól Bawarii.

      W wagonie nie było tłoku. Ludzie czytali gazety, drzemali; młodsi medytowali ze zwisającymi im z uszu kabelkami miniaturowych słuchawek lub wzrokiem utkwionym w ekranikach tabletów i smartfonów.

      Jakub chwycił Martę za rękę i skrył ją w swoich dłoniach.

      – Nie chcę patrzeć jak odchodzisz…

      – Dlaczego sądzisz, że cię zostawię?

      – Nie chcę więcej patrzeć jak odchodzą ci, których kocham – kontynuował, patrząc na ich ręce. – Wolę już nie kochać wcale. Za każdym razem, gdy odchodzi ktoś bliski, a ja zostaję sam, pytam siebie: Jak długo jeszcze? Ile osób odejdzie, nim ja podzielę ich śmiertelność? I czasem obawiam się, że to nigdy nie nastąpi.

      – Męczy cię to?

      – Jak długo chciałabyś żyć? – spytał, zamiast odpowiedzieć.

      – Ze sto lat. Albo i dłużej – uśmiechnęła się na tę myśl.

      – Nikt nigdy nie ma dosyć czasu i pieniędzy. To są dwie rzeczy, na które człowiek jest najbardziej łasy. Jest jeszcze trzecia…

      – …władza – podpowiedziała Marta.

      – Tak. Życie, pieniądze i władza. Tego chce prawie każdy. W nieograniczonej ilości.

      – Ale ty jesteś inny? – podsunęła.

      – Ja naprawdę mógłbym mieć to wszystko. Gardzę śmiercią i ona mną gardzi. Za nic mam pieniądze, lecz zawsze je posiadałem. A władza…? Jest na wyciągnięcie ręki. Tylko że ja nigdy jej nie pragnąłem.

      Turkot pociągu skoczył o oktawę wyżej, gdy wjechali w tunel przeszywający na wskroś jakieś lesiste wzniesienie. Za moment wypadli na słoneczną równinę. W oddali majaczyło miasto.

      Rozdział 7

      Czas przysparza nam nie tylko grona przyjaciół. Dodaje nam również wrogów. Wszelkie zło jest wszak cieniem dobra. Dopełnia je, bilansuje; kroczy z nim ramię w ramię. A więc niemożnością jest, by obok miłości nie zaznać i wrogości. Jeśli dotyka cię ona od obcych, łatwiej ją zrozumieć i znieść. Okrutniejszym jest, kiedy dręczą cię bliscy.

      Jak wspomniałem, byłem pierworodnym synem swego ojca. Miałem trzy starsze siostry, z którymi spędzać przyszło mi wczesne lata dzieciństwa, toteż kiedy na świecie pojawił się mój braciszek, uradowałem się, że nie jestem już w tej gromadce najmłodszy. Brzdąc był dobrych parę lat młodszy ode mnie, zatem długo więc nie nadawał się na towarzysza zabaw.

      Jako pięciolatek w chwili jego narodzin, obserwowałem go z ciekawością. Dziwiłem się jego nieporadności i pytałem rodziców, czy też taki byłem, czy z tej bezradnej, niemej – nie licząc głośnych płaczów – istoty rzeczywiście wyrośnie ktoś