z samej góry, aby panu przekazać, że nasi goście są nietykalni. Nie obowiązują ich żadne regulaminy i żadne kodeksy. Nawet jakby pan zobaczył, że gwałcą kucharza, to ma pan odwrócić głowę, a w razie ich prośby pomóc im go trzymać. Zrozumiał pan, kapitanie?
Osłupiałem. Nigdy w mojej karierze nie zdarzyło się, aby ktoś w tak jasny sposób wytłumaczył mi, że są na tej ziemi ludzie stojący ponad prawem. Próbowałem jeszcze protestować.
– Panie pułkowniku, z całym szacunkiem, ale honor żołnierza Wojska Polskiego nie pozwala mi tego zaakceptować. Proszę o wydanie tego rozkazu na piśmie, abym mógł zgodnie z prawem odmówić jego wykonania.
– Panie kapitanie, do kurwy nędzy, pan mówi o honorze żołnierza? My nie jesteśmy żołnierzami, tylko najemnikami na usługach Wielkiego Brata, mającymi bronić ich interesów w handlu ropą. Żołnierzami przestaliśmy być w momencie zaangażowania się w tę gównianą wojnę – stwierdził dowódca.
– Ale panie pułkowniku…
Przerwał mi szef sztabu:
– Kapitanie Zwoliński, proszę się nie unosić, jesteśmy w podobnej sytuacji jak pan. Cały kontyngent jest w gównie. Polecenie z góry jest wyraźne, a wszelkie próby niewykonania rozkazu mają być karane aresztem w trybie natychmiastowym. Działania naszych gości leżą w szeroko pojętym interesie państwa i są objęte zarówno najwyższym priorytetem, jak i najwyższą tajemnicą. Nie pozostaje nam nic innego, jak zacisnąć zęby, czekać, aż oni wyjadą, i modlić się, by byli u nas jak najkrócej. Rozumiem pańskie wątpliwości. My mamy podobne. Gdy przyjadą nasi goście, chcemy, by był pan obecny u dowódcy. W razie konieczności i złamania przez nich prawa za jakiś czas, może po zmianie władzy, ktoś zapewne będzie chciał pociągnąć ich do odpowiedzialności za czyny, jakich mogą się dopuścić. Wtedy się pan wykaże i oczyści swój honor. Teraz jednak proszę odmaszerować.
Nie mogąc wyjść z szoku, odmeldowałem się i postanowiłem skontaktować się ze swoimi przełożonymi w Warszawie. Zgłosiłem oficerowi dyżurnemu bazy konieczność skontaktowania się z krajem. Po około dziesięciu minutach oczekiwania zostałem połączony. Ku mojemu zdziwieniu połączono mnie z samym komendantem głównym Żandarmerii Wojskowej, generałem brygady Jackiem Drylem.
– Kapitan Zwoliński? – usłyszałem w słuchawce. – Jest pan naszym oficerem w Iraku?
– Tak jest, panie generale.
– Jaka pogoda?
– Panie generale, z całym szacunkiem, ale nie dzwonię, aby rozmawiać o pogodzie. Dzwonię, ponieważ…
Nie zdążyłem dokończyć, gdy komendant główny mi przerwał:
– Panie kapitanie, ja wiem, w jakiej sprawie pan dzwoni. Proszę mi wierzyć, ja też mam związane ręce. Też mam swoje rozkazy. Nie mam zamiaru słuchać, w jakiej sprawie pan dzwoni. Wolę porozmawiać o pogodzie. Tak jak panu przekazano, kapitanie, ma pan wykonywać wszystkie polecenia gości bazy i zapomnieć o rozmowie ze mną. Ja już jej sobie nie przypomnę. Czy wyraziłem się jasno? Aaaa i bym zapomniał… Niech pan na czas wizyty gości weźmie sobie leżaczek i trochę się poopala, bo jak podejrzewam, zrobił się pan coś ostatnio z deczka blady. Żegnam.
Odgłos odkładanej słuchawki uświadomił mi, że rozmowa się zakończyła i ktoś, kto wysłał gości do Iraku, jest potężniejszy, niż początkowo mi się mogło wydawać.
Widząc, że dalsze próby uzyskania jasnych odpowiedzi na nurtujące mnie pytania nie mają sensu, postanowiłem udać się do swojego biura, aby napisać pełny raport z wydarzeń dzisiejszego poranka. Uzmysłowiłem sobie, że gdyby ta cała sytuacja wyszła na jaw, to ktoś będzie kozłem ofiarnym. Wtedy polecą głowy, i to na wysokich stołkach. Jedno było pewne – moja poleci jako jedna z pierwszych. Oczyma wyobraźni widziałem ją turlającą się po podłodze. Po chwili jednak przyszło olśnienie. – Kurwa! Dziś pierwszy kwietnia, prima aprilis! Ale dałem się nabrać… Zastanawiałem się, kto wpadł na pomysł takiego żartu – dowódca czy szef sztabu. Nie miałem pojęcia, jak udało im się namówić komendanta żandarmerii, aby wraz z nimi zrobił sobie jaja z oficerów Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Iraku. Postanowiłem nie zajmować się tym dłużej i usiadłem przy biurku, aby przejrzeć bieżące sprawy. Po jakimś czasie, dopijając kolejną kawę tego dnia, usłyszałem dziwne poruszenie na zewnątrz. Wyszedłem i zobaczyłem biegnącego w moją stronę oficera dyżurnego bazy.
Zasapany porucznik szybko oddał honory i ledwie łapiąc oddech, wykrztusił:
– Panie kapitanie, dowódca wzywa pana do siebie. Kazał powiedzieć, że już lecą i będą za pięć minut.
Spojrzałem na zegarek. Wskazówki pokazywały godzinę 11:55.
Po chwili kilka osób zaczęło pokazywać sobie na niebie od zachodniej strony trzy maleńkie punkciki, które z każdą sekundą się powiększały. Nadlatywały śmigłowce z gośćmi, których nikt tu nie wyczekiwał.
***
Irak, 1 kwietnia 2005 r., godz. 10:03
„Duch”
Piękne majowe słońce, polana usiana czerwonymi makami… Na polanie rozłożony koc, a na nim siedzi Gośka i uśmiecha się do mnie… Po chwili jej zmysłowe usta się otwierają i słychać cichy szept: „Piotruś, nie odchodź…”.
Po chwili poczułem mocne szarpnięcie za rękaw. Resztki snu uciekły, a wyćwiczony umysł od razu zorientował się, gdzie znajduje się moje ciało. Byłem w śmigłowcu, jednym z trzech, jakie leciały po niebie tego piaszczystego kraju. Spojrzałem na osobę, która mnie obudziła. To major Rechulski, pseudonim „Konar”, jeden z wyższych oficerów wywiadu wojskowego WSI. Po chwili „Konar” z uśmiechem stwierdził:
– Co, żuczku? Śniły ci się jakieś szparki? Chyba pierwszy raz widziałem uśmiech na twarzy „Ducha”. Wstawaj i sprawdź łączność z oddziałami „Harnasia” i „Krochmala”.
– Nie mów do mnie żuczku. Wiesz, że nie lubię takich pedalskich gadek. A ty dlaczego jesteś „Konar”? Chyba nie od wielkości fiuta, bo widziałem cię pod prysznicem na szkoleniu w Zakopanem. Konaru to nie przypominało – odpowiedziałem szyderczo majorowi.
– Czemu „Konar”? Bo na nim kiedyś zawisnę, podobnie jak my wszyscy – odparł.
Pozostali członkowie oddziału zarechotali śmiechem.
Kim byliśmy?
Ja nosiłem pseudonim „Duch”, byłem porucznikiem Wojskowych Służb Informacyjnych. Nazwisko nie miało znaczenia. Kiedyś nazywałem się Piotr Pleban. Potem używałem różnych nazwisk, w sumie kilkudziesięciu. Co ciekawe, nigdy mi się nie zdarzyło, żebym miał papiery wystawione na najbardziej popularne nazwiska typu Nowak lub Kowalski. Nazwiska były powiązane z różnymi służbami. Byłem już oficerem policji, oficerem ABW i oficerem Agencji Wywiadu. Zdarzało mi się być przedsiębiorcą z branży paliwowej, właścicielem kilku biznesów. Wszystko w służbie ojczyzny.
W maszynie obok mnie znajdowali się „Konar”, „Arni”, „Wezyr”, „Wacek” oraz „Świniak”. W drugiej maszynie siedział „Harnaś” i pięciu chłopaków z oddziału specjalnego. W trzeciej dowódcą był „Krochmal” i leciało w niej także pięciu specjalsów. Wszyscy byliśmy „wieśniakami”. Każdy z nas przeszedł wiele szkoleń, ćwiczyliśmy z chłopakami z wielu oddziałów specjalnych, zarówno z GROM-u, jak i Formozy. Każdy przeszedł szkolenie podstawowe, a specjalsi ćwiczyli nadal z innymi jednostkami specjalnymi – niektórzy byli na etatach, zarówno u nich, jak i u nas.
Skąd te ksywy? „Arni” – chorąży, przezwany tak z powodu gadki, jakiej używał, gdy kogoś rozwalał. Zawsze mówił: „Hasta la vista, baby…”. „Wezyr” – sierżant. Gdy został ranny w czasie jednej z misji na Bliskim Wschodzie, ewakuowano go na dywanie. Dosłownie