kiełkuje, gdzie się ukorzenia i wzrasta grubym kłączem do nieboskłonu, jest niska samoocena. Przeczuwamy brak szans w starciu z resztą świata. Marzy nam się eksterminacja wszystkich, którzy mogą zagrozić naszej relacji. Bez wyjątku, bo atrakcyjniejsi od nas są po prostu wszyscy. Produkcja kortyzolu nie ustaje, czujność na najwyższym poziomie – nawet w snach, gdzie również czyhają sępy miłości. My po prostu wiemy, że zdradzi.
Codzienność sprowadza się do szukania dowodów na niewierność i oczywiście znajdujemy je na każdym kroku. Kolekcja rośnie. A że spojrzał tak dziwnie, a że wyszedł z telefonem do przedpokoju, a że wrócił po dwudziestu minutach z kiosku, podczas gdy trasa tam i z powrotem zajmuje siedem i pół minuty, plus dwie na kupowanie, no, pięć – gdyby była kolejka – skąd więc dwadzieścia?! Kąpie się? Po co? Gdzie niby zdążył się wybrudzić? Perfumuje się? Dla kogo? Mówi, że jedzie do matki. Przecież był tydzień temu, o czym tyle gadać z matką?! Telefon kładzie ekranem do dołu, a na noc wyłącza. Wciska ci, że mówił w zeszłym tygodniu o rozwodzie kumpla, a ty wiesz, że słyszysz o tym pierwszy raz! Komu w takim razie mówił?! Pytasz, czy podoba mu się Angelina Jolie, a on mówi, że nie. Kłamie. Pewnie mówi tak, żeby ukryć ich romans. Kupił płytę Ani Dąbrowskiej, że niby dla ciebie. Pewnie ze sobą chodzą. Pomógł sąsiadce skręcić meble – ta, jasne, może i skręcił, ale tylko po to, by ją na tych meblach wyspółkować.
Wszystko cię boli, w duszy cię łupie. Błagasz, żeby się przyznał, on błaga, żebyś przestała błagać, bo jest niewinny, bo dłużej tego nie wytrzyma. Przechodzisz do podziemia, do partyzantki, ale swoje wiesz.
Finał? Rzuca cię w cholerę, bo go zajeździłaś, a naprawdę nie istniał dla niego nikt poza tobą. Zdradza, bo i tak ma przerąbane, więc przynajmniej chce wiedzieć, za co jest obijany. Opcja trzecia – miałaś rację, miałaś nosa: spółkował i z Angeliną, i z Anią.
A JA ŻEM JEJ POWIEDZIAŁA, KAŚKA…
Może byś włożyła coś elastycznego i poćwiczyła z Anną Ewą Lewandowską-Chodakowską albo chociaż ją pooglądała
Boję się, że kiedy porzucę ciało, by udać się na wieczne łowy, któraś z bliskich mi osób na pytanie: „Co było najbardziej charakterystyczne dla Katarzyny?”, odpowie bez zastanowienia: „Była jedyną znaną mi osobą, która z nienadużywania ruchu uczyniła sens życia”. Lubię siedzieć, polegiwać, wysiadywać jajo rozczarowania światem w gnieździe uwitym z kołdry. Staram się otaczać dobrymi ludźmi, którzy chętnie, bez najmniejszego oporu pokicają mi po herbatkę, fajki, podadzą talerz z ciepłą strawą, potem drugi, trzeci i kolejne. Dawno temu zdarzało mi się wspinać na mount everest szóstego piętra prawie każdego dnia. Dawno temu używałam nóg. Odkąd jako dojrzała kobieta zrobiłam prawo jazdy – zawsze się wożę. Odkąd zamieszkałam na parterze – nie muszę ryzykować utraty życia podczas wspinaczki.
Jestem teoretykiem wysiłku. Kupuję pisma poświęcone fitnessowi. Lubię dresy. Obserwuję profile trenerów personalnych. Śledzę progres w modzie sportowej i na rynku odżywek białkowych. Odwiedzam stepper w piwnicy, żeby wiedział, że jestem, że pamiętam. Ronię łzy wzruszenia, patrząc na metamorfozy dziewczyn i kobiet, jak Polska długa i szeroka. Mam buty do biegania, bieliznę termiczną, hantle, ekspandery, gumy fitness, profesjonalną skakankę, baletki i matę do jogi, DVD z Ewą, DVD z Anią, Jane, Cindy, podręczniki o pilatesie w weekend, muskulaturze w tydzień, rower, buty narciarskie i snowboardowe spodnie. Miałam też sto sześćdziesiąt kilo żywej bieżni, którą jednak zamieniłam na stoliczek i dwa krzesełka, żeby kawkę z koleżankami pić (na werandzie, gdzie stała bieżnia) kulturalnie, jak to czynią damy.
Dwukrotnie zakupiłam karnet na siłownię. Raz roczny w ramach motywacji. Pary wystarczyło mi na trzy miesiące, aż przyszedł ten jeden poranek, kiedy mały wewnętrzny podpierdalacz wysyczał mi w głowie: „Zimno jest, dokąd będziesz lazła w tę słotę i smog”. No to nie poszłam. Kilka lat później na fali zdrowego rozsądku zakupiłam karnet trzymiesięczny. Na tyle wystarczyło mi zapału. I znów wewnętrzny puczysta szeptem nieznoszącym sprzeciwu odwiódł mnie skutecznie od pomysłu przedłużenia romansu z siłownią.
Praktycznie spalam kalorie w sposób, który nie boli. Dziewięć godzin czytania – około 400 kcal. Leżenie – 372 kcal. Śpiewanie – 1116 kcal! Miałam nosa, wybierając zawód. Aż strach pomyśleć, ile bym obecnie ważyła, gdyby nie te kilkadziesiąt koncertów rocznie… A Annę Ewę Lewandowską-Chodakowską mogę oglądać codziennie. W czymś elastycznym oczywiście. Dziewięć godzin oglądania na leżąco to będą 372 kcal… – mało. Mogę dorzucić śpiew.
A JA ŻEM JEJ POWIEDZIAŁA, KAŚKA…
Nie możesz się witać z kolegami syna: „Elo, ziom”, bo to nie jest na propsie (to znaczy: nie mów tak!), bo to jest przypał (nie mów tak!)
Kiedy mój siedemdziesięcioletni tata mówi przed koncertem: „Dajcie czadu”, a po koncercie: „No, zajebiście było”, to czuję, jak na membranę uszną opadają mi ostro zakończone drobiny dysonansu, powodując mikrouszkodzenia. Tak jak wtedy, gdy scenarzysta wkłada do ust nastoletniemu współcześnie żyjącemu bohaterowi sformułowanie: „Zapaliłbym marychę”. Albo: „Koledzy, Marek robi dziś prywatkę, może skoczymy?”.
Podjechałam kiedyś po syna samochodem. Przywitał mnie krótkim: „Elo”. Odpowiedziałam: „Elo”, bo przecież jestem spoko matką. Miał niezłą bekę. Yyy… – to znaczy: śmiechu było co niemiara.
Mam ambicję korzystać z niezbywalnego prawa do samodzielnego decydowania o tym, co przystoi, a co nie kobiecie w moim wieku. Lubię bluzy z kapturem i takie z napisami również. Jeśli sympatia nie przygaśnie, kiedy przekroczę siedemdziesiątkę, będę śmigać na roraty w bluzie i dziwnych butach, bo co jak co, ale dziwne buty kocham. Będę chodzić na koncerty i wyglądać nowości płytowych. Będę słuchać rapu, bo mnie totalnie jara. Yyy… – to znaczy: przepadam za tym gatunkiem muzycznym. Będę tańczyć przed lustrem, jeśli kręgosłup pozwoli. Będę się malować i dzwonić bransoletkami. Będę podróżować z plecakiem i szukać nowych smaków. Będę gwizdać podczas sprzątania i śpiewać głośno w samochodzie. Kopać kamienie, robić balony z gumy do żucia i testować długopisy, pisząc „Lekcja” i „Temat” – tak jak robię to do tej pory. Podrygiwać do muzyki w sklepach. Gilgotać partnera i pozwalać na rewanż, wsadzać mu rękę do majtek w windzie, całować podczas jazdy ruchomymi schodami. Pisać swoje imię na mokrym piasku. Będę się cieszyć, że mój ojciec mówi: „Dajcie czadu”.
Nie zdziadzieję. Nie pozwolę młodym wypchnąć się na margines życia, moje spojrzenie nie zmatowieje, nie przestanę marzyć. Elo! Elo, Wasza mać!
A JA ŻEM JEJ POWIEDZIAŁA, KAŚKA…
Uświadom kolegom – nie chodzi o to, żeby pocałować, potem masować jedną pierś, potem drugą pierś masować, a potem faszerować, faszerować, faszerować… Trzeba pytać kobietę
Odkąd Sting wyznał w wywiadzie, że z tantrą jest za pan brat, co pozwala mu kochać się z żoną kilkanaście godzin