Wera Kubicka

Borderlina


Скачать книгу

I kolejne pytanie:

      – Skąd miałaś te leki?

      – Byłam prywatnie u psychiatry, bo ostatnio trochę gorzej się czułam. Pracuję w korporacji… Bardzo to stresujące, wie pani… No i nie mogłam spać, dlatego dostałam receptę na te proszki. Do tego mam problem ze współlokatorkami, nie mogę się z nimi dogadać… I ciągle się kłócę z chłopakiem, ale tak to wszystko w porządku.

      Lekarka patrzy na mnie sceptycznym wzrokiem. Chyba powiedziałam za dużo. Trudno. I tak nie mają prawa mnie tutaj trzymać bez mojej zgody. Przez cały czas się uśmiecham jak głupia, ciekawe, co ona sobie o mnie myśli. Kij ci w oko, stara babo.

      – Już wszystko wiem, nie będę dłużej cię męczyć. Zostajesz przyjęta na oddział obserwacyjny…

      – Ale zaraz! Jaki oddział? – otwieram szeroko oczy ze zdziwienia. Tego się nie spodziewałam. Ona nie może mi tego zrobić.

      – Zagrażasz swojemu życiu, Elizabeth… – mówi tonem bez jakichkolwiek emocji.

      – Przecież powiedziałam pani, że ja nie chciałam się zabić! Nie może mnie pani trzymać w szpitalu siłą. Nie zgadzam się! – złożyłam ręce na piersi, podkreślając swój sprzeciw miną naburmuszonego dziecka.

      – Właściwie to mogę, Elizabeth. To była bardzo poważna próba samobójcza, byłaś nieprzytomna prawie dwie doby. Jeśli nie zgodzisz się na leczenie, zatrzymamy cię na co najmniej 10 dni i skierujemy sprawę do sądu. Takie mamy procedury postępowania w tym wypadku.

      – Ale… Ale… – oczy mi się zaszkliły. – Ale to nie była próba samobójcza… – jęknęłam żałośnie.

      – Decyzja należy do ciebie. Zgadzasz się na pobyt na naszym oddziale, czy nie?

      Zaczynam płakać.

      Nie mogę już dużej wytrzymać. Zanoszę się szlochem, ledwo łapię powietrze. Lekarka kręci tylko głową, po czym zaczyna wypełniać formularze przyjęcia. Przez załzawione oczy widzę, jak wpisuje moje dane i na podstawie tej krótkiej rozmowy ocenia mój stan psychiczny. Diagnoza: depresja. Gówno, a nie depresja. Nie mam żadnej depresji. To, że chcę umrzeć, nie znaczy, że jestem chora. To nie ma żadnego związku ze sobą.

      Do samego końca nie odzywam się już ani słowem. Macham tylko nerwowo nogą i próbuję powstrzymywać napływające łzy. 10 dni. To tylko 10 dni, a potem będę mogła się wypisać. Cóż, jak to się mówi, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Będę miała więcej czasu na zaplanowanie tego tak, aby nikt mnie nie uratował. Wzdycham ciężko, kiedy przychodzi po mnie pielęgniarz, ale wstaję bez sprzeciwu i daję się odprowadzić na oddział obserwacyjny. Dostaję łóżko na korytarzu. Świetnie. Wprost cudownie. Nawet nie będę mogła spać, bo w każdej chwili któryś z tych wariatów może mi coś zrobić. Każdy wygląda tu podejrzanie i patrzy się na mnie, jakbym była zielona. Widzę jakiegoś chłopaka, który gada sam do siebie. Niestety, zauważył, że mu się przyglądam i zaczyna do mnie podchodzić. Mamrocze coś, pokazując mi nogę i wymachuje przy tym rękami w powietrzu, po czym staje prosto. Rozgląda się dookoła i ucieka.

      Boże, ja nie chcę tu być… Niech mnie ktoś stąd zabierze. Niech mnie ktoś zabije, proszę. Osuwam się na łóżko i zaczynam kołysać w przód i w tył. Chowam twarz w dłonie i ryczę. Wyję wniebogłosy, ściskając ramiona tak mocno, że następnego dnia mam na nich sińce. Przybiega do mnie pielęgniarka i pyta, co się dzieje. Kręcę tylko głową, nie przestając się bujać. Zaciskam powieki i zagryzam dolną wargę, czując po chwili metaliczny posmak krwi. Przez głowę przebiega mi myśl, że jednak nie straciłam kubków smakowych po tej płukance, co z jakiegoś powodu mnie rozśmiesza, więc zaczynam się śmiać. Śmieję się przez łzy, a pielęgniarka patrzy na mnie przerażonym wzrokiem i biegnie do dyżurki, zadzwonić po lekarza. Chyba aż tak bardzo nie różnię się od tych wszystkich pacjentów. Ta myśl z kolei mnie dobija, więc przestaje mi być do śmiechu. Po chwili pojawia się lekarz z kolejnymi lekami uspokajającymi. Nie wiem, czym mnie faszerują, ale działa tak szybko, że nie zdaję sobie nawet sprawy z tego, kiedy zasypiam. Śpię przez następne półtora dnia.

      Okazuje się, że mamy weekend, więc żaden lekarz nie męczy mnie już więcej tymi rutynowymi pytaniami ze wstępnego wywiadu medycznego.

      Rozdział III

      W poniedziałek krążą po korytarzu tłumy ludzi. Pacjenci mieszają się z lekarzami, pielęgniarkami i salowymi. Właśnie wołają na śniadanie, ale ja nie mam zamiaru ruszać się z łóżka, o nie. Zostaję tu, gdzie jestem. Nie ma mowy, żebym wyszła do tych wszystkich… psychicznie chorych. Modlę się, żeby te 10 dni minęło jak najszybciej. Podchodzi do mnie jakaś praktykantka i każe iść na stołówkę. Odpowiadam jej, że nie jestem głodna i nie mam siły wstać, ale ona nie daje za wygraną. W końcu przynosi mi talerz z kanapkami i kładzie na szafce obok łóżka. Nawet jej nie dziękuję. Ciągle czuję, jakbym miała stary kapeć w ustach. Czy oni nie wiedzą, że tak się dzieje, kiedy robią człowiekowi płukankę żołądka? Co ja pierwszy taki przypadek, który jeść nie może po czymś takim? Odwracam się twarzą do ściany i udaję, że jeszcze śpię. Może jakimś cudem dadzą mi spokój.

      Niestety, po krótkiej chwili, słyszę, jak wołają mnie po imieniu do dyżurki, gdzie czeka na mnie doktor, który jest także profesorem i ordynatorem tego szpitala. Gramolę się z łóżka i idę tam jak na skazanie. Nie mam ochoty z nikim rozmawiać, ale wiem, że jeśli nie będę ,,współpracować”, to prędko mnie nie wypuszczą z tego wariatkowa. Dlatego uśmiecham się ładnie i mówię wszystkim ,,dzień dobry”. Oczywiście lekarz bombarduje mnie serią pytań: co, gdzie, kiedy, jak i dlaczego. Czuję się jak na przesłuchaniu, ale odpowiadam grzecznie. Po tym całym śmiesznym wywiadzie pytam, gdzie są moje rzeczy, telefon i w ogóle, bo na sobie mam tylko szpitalną piżamę. Dowiaduję się, że wszystko przechowywane jest w magazynie, a dokumenty i telefon zostały złożone do depozytu, ponieważ nie można ich mieć na obserwacji. Przy sobie mogę mieć tylko najpotrzebniejsze przedmioty. W naszych czasach ludzie wolą żyć bez ręki niż bez telefonu, ale nic nie mówię. Mnie to akurat odpowiada.

      Oddział obserwacyjny pod tym względem jest straszny. Zabierają ci dosłownie wszystko: sznurówki od butów, paski ze szlafroka, szklane i ostre przedmioty, każdą rzecz, która potencjalnie może być niebezpieczna i którą można sobie lub komuś zrobić krzywdę. Wszędzie są kamery. Pewnie dlatego nazwano to ,,obserwacją”, w końcu żaden krok nie może umknąć ich uwadze. Okna nieotwierane, a w nich kraty. Drzwi bez klamek, oczywiście. Nawet łazienki nie są zamykane. Choćbym miała paść trupem, to w życiu nie wejdę tu pod prysznic. Poza tym ta zieleń na ścianach doprowadza mnie do szaleństwa. Wiem, że w większości szpitali wybiera się taki odcień jako ten niby uspokajający i regenerujący siły kolor, ale na mnie osobiście działa jak płachta na byka. Poważnie.

      Wracam do swojego łóżka i ze zdziwieniem patrzę, że kanapki z talerza zniknęły. Hm, ktoś mi ukradł jedzenie? Kimkolwiek jesteś, udław się tym. Prycham pod nosem z niedowierzania, ale jeszcze bardziej dziwi mnie fakt, że obok talerza leży łyżka. W dodatku plastikowa łyżka. Po co komu do kanapek łyżka? Decyduję się odnieść naczynie na stołówkę, żeby dowiedzieć się, o co chodzi. Rozglądam się po stołach i faktycznie, nie ma zwykłych sztućców. Każdy posługuje się łyżką. Ach tak, przecież nożem i widelcem można sobie coś zrobić… A jakbym chciała komuś wydłubać oko tą łyżką, to co wtedy? Nie wiem, kto wpadł na tak genialny pomysł, ale zdecydowanie powinien się leczyć. À propos, próbował ktoś kiedyś jeść takiego, powiedzmy, kotleta mielonego plastikową łyżką? Polecam z całego serca. Niesamowite doświadczenie. Warto żyć dla takich chwil, poważnie. Śmieję się