B.V. Larson

Rebel Fleet. Tom 2. Flota Oriona


Скачать книгу

że to bezpieczne? – spytała.

      – Jeśli to monstrum wybuchnie, wszyscy mamy przerąbane. Odrobina plastiku nas nie uratuje.

      Z wahaniem również zdjęła gogle i położyła je obok moich. Westchnęła ciężko.

      – Coś jest nie tak? – spytałem.

      Machnęła ręką.

      – Nie wiem. To wielki krok naprzód, ale niewiele w porównaniu z tym, co widzieliśmy. Kosmici mają ogromne okręty. Błyskawicznie przemieszczają się między gwiazdami. My wystrzeliwujemy w stronę najbliższej gwiazdy pocisk, który będzie leciał całe lata.

      Rozumiałem jej rozczarowanie. To, co mogłoby stanowić fantastyczne osiągnięcie kilka lat temu, teraz bladło w porównaniu z technologią, jaką dysponowali kosmiczni Rebelianci, nie mówiąc już o Imperium.

      – Mamy co nieco w zanadrzu – zapewniłem ją cicho. – Proszę się nie martwić. Ziemia nie jest bezbronna.

      W jej oczach pojawił się błysk.

      – Wie pan o tym… osobiście?

      Odchrząknąłem i wzruszyłem ramionami. I tak za dużo powiedziałem. W myślach kopnąłem się w tyłek. Jako wojskowy powinienem bardziej uważać.

      – Przykro mi, to tajne. – Uśmiechnąłem się. – Jest pani stąd, czy może z Waszyngtonu?

      Próbowałem zmienić temat.

      – Z Nowego Jorku – odparła. Podeszła bliżej i ściszyła głos. – Mam na imię Robin. Może pójdziemy coś zjeść, jak już skończy się przedstawienie?

      Instynkt podpowiadał mi, że prawidłowa odpowiedź brzmi „nie”, ale go nie słuchałem. Rzadko mi się zresztą udawało w takich okolicznościach.

      – Jasne, Robin.

      Wiedziałem, jak to się potoczy, ale nie mogłem się oprzeć. Przez kilka miesięcy po powrocie na Ziemię spotykałem się z Gwen, ale na dłuższą metę nic z tego nie wyszło. Oznaczało to, że mówiąc potocznie, znów byłem dostępny na rynku.

      Wtedy właśnie działo wydało z siebie dziwny dźwięk. Niepokojący. Oderwał się od niego pokryty stalą wąż, który teraz wił się i rozpylał białą mgiełkę. Mgła była lodowata i nawet z takiej odległości dało się to odczuć.

      Technicy padli na ziemię, z wrzaskiem zakrywając twarze. Ich włosy zrobiły się białe, a skóra czerwona.

      – Parzy ich – odezwała się Robin i chwyciła mnie mocno za rękę.

      Ruszyłem naprzód i szarpnąłem przewód. Zapiekła mnie ręka, ale dzięki temu jego oderwany już całkiem od urządzenia koniec był wyżej i nie rozpylał mgiełki prosto na skulonych techników.

      – Cholera, zimne. – Cofnąłem się. Technicy wkrótce opanowali awarię, ale nie wyglądali na zadowolonych.

      – Straciliśmy dziewięćdziesiąt procent przyspieszenia – jęknął Abrams. – Musieliśmy wcześniej wyłączyć laser. To ledwie trzy procent prędkości światła. Porażka.

      Nie przejmował się szczególnie obrażeniami swoich ludzi ani uszkodzonym sprzętem – tylko tą cholerną sondą.

      – Proszę się nie martwić. W kosmosie znaleźć można zabawki, przy których ta sonda to nic. Wkrótce się tam wybierzemy.

      Spojrzał na mnie z ukosa, ale nic nie powiedział, po czym wrócił do warczenia na swoich ludzi. Zamierzał zrzucić winę na jednego z nich, pozostało tylko ustalić którego.

      Tymczasem Robin przyjrzała się stalowemu wężowi. Szturchnęła go rysikiem od tabletu.

      – Jest stalowy i cały pokryty lodem. Jak się panu udało oderwać go gołymi rękami?

      – Zakryłem rękawem – skłamałem.

      Pokręciła głową.

      – Napijemy się? To chyba koniec eksperymentu.

      – Trzeba by coś zjeść.

      – To możemy zrobić później.

      Zastanowiłem się i nawet przez parę sekund rozważałem odmowę. Ostatecznie jednak razem wyszliśmy z laboratorium.

      2

      Los Alamos w Nowym Meksyku położone jest wysoko, w południowej części Gór Skalistych. Samo laboratorium znajduje się ponad dwa kilometry nad poziomem morza. W sąsiadującym z nim miasteczku nie ma zbytnio co robić.

      Robin i ja pojechaliśmy dalej, do Santa Fe – pół godziny drogi krętą szosą. Kobieta okazała się zdeterminowana. Jedliśmy wspólnie jakąś godzinę po wypadku w laboratorium – jeśli można nazwać jedzeniem wyławianie co lepszych orzechów z miseczki w hotelu.

      Robin piła jak zawodowiec – zamówiła burbon z Kentucky z lodem. Znała się nawet na markach: Jim Beam, Wild Turkey i tak dalej.

      – Sporo wiesz – powiedziała po drugim drinku. – Myślałam, że jesteś tylko pilotem złapanym przez kosmitów, ale chodzi o coś więcej.

      Jej przeszywające oczy były duże i brązowe. Przypominały oczy Mii. Cholera, tęskniłem za tą szaloną kocicą. Przez chwilę zastanawiałem się, co się z nią stało – miałem nadzieję, że dobrze jej się żyło na Ral, ojczystej planecie.

      – Mylisz się – odparłem. – Nic nie wiem. Jestem tylko rekwizytem do pokazywania przed kamerami.

      Powoli pokręciła głową z niedowierzaniem.

      – No dalej, Leo. Daj mi cokolwiek. Po co te tajemnice? Przecież obcy nas nie obserwują. Nie obchodzi ich, co robimy tu, na Ziemi.

      – Może spytaj doktora Abramsa?

      Parsknęła.

      – Bardziej interesuje go to całe kosmiczne działo niż cokolwiek innego. Może nawet nie wiedzieć o pozostałych sprawach. Ale ty wiesz. Widziałam to w twoich oczach.

      Wyciągnęła rękę i delikatnie podrapała moją dłoń pomalowanymi na różowo paznokciami.

      Uważam, że dobrze odczytuję intencje ludzi, a ona wysyłała jasne sygnały. Wyraźnie próbowała mnie podejść.

      W takich chwilach mężczyzna jak ja zawsze ma problem. Mogłem zabrać ją teraz na górę i dobrze się zabawić, a potem wybrać jedną z możliwych opcji – coś jej powiedzieć albo odmówić i ją wkurzyć, albo też coś wymyślić i ją okłamać. O mojej dysfunkcjonalnej osobowości świadczyło to, że trzecia opcja zdawała się najbardziej kusząca.

      Zamiast tego wzruszyłem ramionami i przełamałem jej zaklęcie.

      – Chcesz zjeść jakąś kolację? Alkohol na pusty żołądek źle na mnie działa.

      Robin wyglądała na rozczarowaną i zabrała rękę.

      – Przykro mi, że zmarnowałam twój czas – stwierdziła, wstając.

      – Gdzie idziesz?

      Przełknęła trunek, odstawiła z hukiem szklankę na bar i spojrzała na mnie.

      – Widzę, że nic mi nie powiesz. Ale jeśli zmienisz zdanie, zadzwoń.

      Myślałem, że wyjdzie wściekła, ale było inaczej. Pochyliła się i szepnęła mi do ucha:

      – Dzięki. Niby mnie nie wydymałeś… ale jednak to zrobiłeś. Serio, zadzwoń.

      Pocałowała mnie w policzek, ścisnęła dłoń i odeszła. Spoglądałem na nią z żalem. Od tyłu wyglądała jeszcze lepiej niż z przodu.

      Jakieś dziewięćdziesiąt sekund