Czytałem wszystko, co o tobie mieli, Blake. Oszuści świetnie radzą sobie z trzymaniem informacji dla siebie. Czy ty też je dalej skrywasz? Przed własnym rządem?
W jego głosie słychać było samozachwyt. Cieszył się, że dziennikarka sobie poszła. Jasne, pewnie był po prostu kolejnym szpiegiem, który miał mnie śledzić, ale wydawał się jednak kimś więcej.
– Jak się nazywasz? – spytałem.
– Smith. John Smith.
Skinąłem głową.
– Wiesz co, Smith? Jak usłyszę od ciebie prawdziwą odpowiedź, odwdzięczę się.
Wstałem i ruszyłem w stronę wyjścia, ale on poszedł za mną. Czekał, aż znajdziemy się w windzie, po czym nagle wyciągnął nóż i próbował wbić go w mój kręgosłup.
Udało mi się jednak złapać go za rękę. Wykręciłem ją jak dziecku i przycisnąłem go do ściany windy. Z głośnika wydobywała się ckliwa muzyka.
– Teraz próbujesz mnie zabić? Dlaczego?
Obaj ciężko dyszeliśmy. Jedną dłonią trzymałem go za wykręconą rękę, a drugą zacisnąłem na jego gardle.
– Nie próbuję cię zabić… – Jęknął z bólu. – Chciałem tylko sprawdzić, czy jesteś tak szybki, jak mówią.
– I co? Ciekawość zaspokojona?
– Nie jesteś człowiekiem. Za szybki… za silny…
– Gówno prawda. No dalej, mów. Szybko.
– Wykonałem ruch, bo jest tu kamera. Uznałem, że nie zabijesz mnie na widoku.
Spojrzałem w górę. Oczywiście miał rację. Pracownicy hotelu musieli już wezwać gliny. Zauważyłem, że prawie dojechaliśmy na siódme piętro. Czas wysiadać.
– Po co w ogóle to zrobiłeś?
– Żeby upewnić się, że jesteś prawdziwym Leo, zanim pogadamy.
Nadeszła pora na podjęcie decyzji. Zastanowiłem się przez chwilę nad sytuacją i w końcu dokonałem wyboru. Dwukrotnie walnąłem jego głową o ścianę windy. Kabiną zatrzęsło, a wyblakły egzemplarz menu hotelowej restauracji spadł na podłogę.
Gdy puściłem Smitha, osunął się, zostawiając na ścianie smugę krwi.
Chwilę później odezwał się dzwonek windy, a ja podniosłem menu. Zaciekawiony uniosłem brwi.
„Dojrzewające na sucho steki” brzmiało dobrze. Czemu nie zjeść kolacji?
Drzwi otworzyły się i wyszedłem. Smith wyciągnął rękę, żeby powstrzymać je przed ponownym zamknięciem. Leżał na podłodze i nie wyglądało na to, żeby mógł wstać bez pomocy.
– Blake…
– Co?
– Pomóż mi, porozmawiajmy.
Stałem przez jakieś pięć sekund, po czym westchnąłem i podniosłem go z podłogi. Trzymałem jęczącego agenta z daleka od swoich ciuchów. Ze złamanego nosa leciała mu krew. Wyglądał dość żałośnie.
– Mój nóż… Możesz go zabrać? Odciski palców.
– Jezu… – mruknąłem. Podniosłem ostrze i wrzuciłem je do śmietnika w sieni, z dala od kamer. – Czas zacząć gadać, inaczej będziemy musieli się rozstać.
– Co chcesz wiedzieć?
– Na początek jak naprawdę się nazywasz.
Przez sekundę się zawahał, po czym spojrzał mi prosto w oczy i wziął głęboki oddech.
– Agent Godwin. Paul Godwin.
– Jakie służby?
– Czy to ważne?
Westchnąłem.
– Może i nie. Słuchaj, Godwin, jestem głodny i mnie nudzisz. Nie ma co żywić urazy, ale na razie.
Godwin mógł już stać, co dowodziło, że twardy z niego gość. Nie miał w ciele obcego symbionta odbudowującego komórki.
Wyciągnął rękę i instynktownie ją zablokowałem, ale tym razem nie próbował mnie zaatakować. Zamiast tego dotknął menu, które nadal trzymałem.
– Chcesz stek? Stawiam. Osiemdziesiąt dolarów za półkilowy kawałek mięsa.
Zaburczało mi w brzuchu na samą myśl. Znalazł moją piętę achillesową.
Pytająco uniósł brwi i chwycił za portfel, który miał w kieszeni na piersi.
– Firmowa karta kredytowa…
– Dobra, ale najpierw doprowadzimy cię do porządku.
Zabrałem Godwina do swojego pokoju i czekałem, podczas gdy on zakrwawiał moje białe ręczniki. Nie spuszczałem go jednak z oka. Gdyby chował jeszcze jakąś broń, chciałem mieć go w zasięgu ręki. Ani trochę mu nie ufałem.
Gdy wyglądał już nieco lepiej, ruszyliśmy do restauracji na górnym piętrze. Nos miał wciąż opuchnięty, ale przynajmniej przestał krwawić i wyglądał mniej krzywo.
– To co, możesz już gadać? – spytał.
– Ty pierwszy.
– Dobra. Należę do projektu.
– Jakiego projektu? – instynktownie rżnąłem głupa.
– Dobrze wiesz jakiego. Ikara.
Nawet ja nie powinienem znać tej nazwy. Zaskoczyło mnie, że wie o Ikarze, ale zachowałem pokerową twarz.
– Co to takiego?
Pochylił się w moją stronę i ściszył głos. Rozejrzał się wokół, by upewnić się, że nikt nas nie podsłuchuje.
– Daj spokój, wiem, co przywiozłeś ze sobą do domu. Wiem o tym więcej niż ty. A przynajmniej co działo się z tą rzeczą od chwili, gdy przekazałeś ją Pentagonowi. Twój okręt przeniesiono do bazy pod górą Cheyenne, do dawnej siedziby NORAD. Wiedziałeś o tym?
Zamrugałem, ale starałem się zachować beznamiętny wyraz twarzy.
– Nie powinienem o tym rozmawiać.
– Oczywiście, że nie. Ale jestem tu, bo wszystko idzie nie tak. Szefostwo popełniło pewne… błędy.
Przez chwilę nie wiedziałem, co powiedzieć. Wiedziałem, co powinienem zrobić – co powinienem był zrobić, gdy tylko ten błazen próbował zwrócić na siebie moją uwagę. Powinienem był skontaktować się ze swoim zwierzchnikiem i to zgłosić.
Ale udało mu się mnie zaciekawić.
– Jakie błędy? Kto jest szefem projektu?
– Abrams.
– Abrams? Ten apodyktyczny maniak od projektu Gwiezdnej Strzały?
– Tak. Gwiezdna Strzała to tylko przykrywka, żeby prasa miała o czym pisać. Zmyłka.
Skinąłem głową. Brzmiało to dość sensownie. Dla każdego, kto miał jakiekolwiek pojęcie o Ikarze, oczywiste było, że Gwiezdna Strzała jest żartem. Przestarzała ziemska technologia, niemająca znaczenia przy wiedzy, jaką teraz posiedliśmy o naszej międzygwiezdnej konkurencji.
– Jakie błędy? – znów spytałem.
– Zbudowali ziemski okręt oparty na „Młocie”, ale większy.
– To brzmi jak naturalny pierwszy krok.
– Być może. Ale