B.V. Larson

Rebel Fleet. Tom 2. Flota Oriona


Скачать книгу

Czytałem wszystko, co o tobie mieli, ­Blake. Oszuści świetnie radzą sobie z trzymaniem informacji dla siebie. Czy ty też je dalej skrywasz? Przed własnym rządem?

      W jego głosie słychać było samozachwyt. Cieszył się, że dziennikarka sobie poszła. Jasne, pewnie był po prostu kolejnym szpiegiem, który miał mnie śledzić, ale wydawał się jednak kimś więcej.

      – Jak się nazywasz? – spytałem.

      – Smith. John Smith.

      Skinąłem głową.

      – Wiesz co, Smith? Jak usłyszę od ciebie prawdziwą odpowiedź, odwdzięczę się.

      Wstałem i ruszyłem w stronę wyjścia, ale on poszedł za mną. Czekał, aż znajdziemy się w windzie, po czym nagle wyciągnął nóż i próbował wbić go w mój kręgosłup.

      Udało mi się jednak złapać go za rękę. Wykręciłem ją jak dziecku i przycisnąłem go do ściany windy. Z głośnika wydobywała się ckliwa muzyka.

      – Teraz próbujesz mnie zabić? Dlaczego?

      Obaj ciężko dyszeliśmy. Jedną dłonią trzymałem go za wykręconą rękę, a drugą zacisnąłem na jego gardle.

      – Nie próbuję cię zabić… – Jęknął z bólu. – Chciałem tylko sprawdzić, czy jesteś tak szybki, jak mówią.

      – I co? Ciekawość zaspokojona?

      – Nie jesteś człowiekiem. Za szybki… za silny…

      – Gówno prawda. No dalej, mów. Szybko.

      – Wykonałem ruch, bo jest tu kamera. Uznałem, że nie zabijesz mnie na widoku.

      Spojrzałem w górę. Oczywiście miał rację. Pracownicy hotelu musieli już wezwać gliny. Zauważyłem, że prawie dojechaliśmy na siódme piętro. Czas wysiadać.

      – Po co w ogóle to zrobiłeś?

      – Żeby upewnić się, że jesteś prawdziwym Leo, zanim pogadamy.

      Nadeszła pora na podjęcie decyzji. Zastanowiłem się przez chwilę nad sytuacją i w końcu dokonałem wyboru. Dwukrotnie walnąłem jego głową o ścianę windy. Kabiną zatrzęsło, a wyblakły egzemplarz menu hotelowej restauracji spadł na podłogę.

      Gdy puściłem Smitha, osunął się, zostawiając na ścianie smugę krwi.

      Chwilę później odezwał się dzwonek windy, a ja podniosłem menu. Zaciekawiony uniosłem brwi.

      „Dojrzewające na sucho steki” brzmiało dobrze. Czemu nie zjeść kolacji?

      Drzwi otworzyły się i wyszedłem. Smith wyciąg­nął rękę, żeby powstrzymać je przed ponownym zamknięciem. Leżał na podłodze i nie wyglądało na to, żeby mógł wstać bez pomocy.

      – ­Blake…

      – Co?

      – Pomóż mi, porozmawiajmy.

      Stałem przez jakieś pięć sekund, po czym westchnąłem i podniosłem go z podłogi. Trzymałem jęczącego agenta z daleka od swoich ciuchów. Ze złamanego nosa leciała mu krew. Wyglądał dość żałośnie.

      – Mój nóż… Możesz go zabrać? Odciski palców.

      – Jezu… – mruknąłem. Podniosłem ostrze i wrzuciłem je do śmietnika w sieni, z dala od kamer. – Czas zacząć gadać, inaczej będziemy musieli się roz­­stać.

      – Co chcesz wiedzieć?

      – Na początek jak naprawdę się nazywasz.

      Przez sekundę się zawahał, po czym spojrzał mi prosto w oczy i wziął głęboki oddech.

      – Agent Godwin. Paul Godwin.

      – Jakie służby?

      – Czy to ważne?

      Westchnąłem.

      – Może i nie. Słuchaj, Godwin, jestem głodny i mnie nudzisz. Nie ma co żywić urazy, ale na razie.

      Godwin mógł już stać, co dowodziło, że twardy z niego gość. Nie miał w ciele obcego symbionta odbudowującego komórki.

      Wyciągnął rękę i instynktownie ją zablokowałem, ale tym razem nie próbował mnie zaatakować. Zamiast tego dotknął menu, które nadal trzymałem.

      – Chcesz stek? Stawiam. Osiemdziesiąt dolarów za półkilowy kawałek mięsa.

      Zaburczało mi w brzuchu na samą myśl. Znalazł moją piętę achillesową.

      Pytająco uniósł brwi i chwycił za portfel, który miał w kieszeni na piersi.

      – Firmowa karta kredytowa…

      – Dobra, ale najpierw doprowadzimy cię do porządku.

      Zabrałem Godwina do swojego pokoju i czekałem, podczas gdy on zakrwawiał moje białe ręczniki. Nie spuszczałem go jednak z oka. Gdyby chował jeszcze jakąś broń, chciałem mieć go w zasięgu ręki. Ani trochę mu nie ufałem.

      Gdy wyglądał już nieco lepiej, ruszyliśmy do restauracji na górnym piętrze. Nos miał wciąż opuchnięty, ale przynajmniej przestał krwawić i wyglądał mniej krzywo.

      – To co, możesz już gadać? – spytał.

      – Ty pierwszy.

      – Dobra. Należę do projektu.

      – Jakiego projektu? – instynktownie rżnąłem głupa.

      – Dobrze wiesz jakiego. Ikara.

      Nawet ja nie powinienem znać tej nazwy. Zaskoczyło mnie, że wie o Ikarze, ale zachowałem pokerową twarz.

      – Co to takiego?

      Pochylił się w moją stronę i ściszył głos. Rozejrzał się wokół, by upewnić się, że nikt nas nie podsłuchuje.

      – Daj spokój, wiem, co przywiozłeś ze sobą do domu. Wiem o tym więcej niż ty. A przynajmniej co działo się z tą rzeczą od chwili, gdy przekazałeś ją Pentagonowi. Twój okręt przeniesiono do bazy pod górą Cheyenne, do dawnej siedziby NORAD. Wiedziałeś o tym?

      Zamrugałem, ale starałem się zachować beznamiętny wyraz twarzy.

      – Nie powinienem o tym rozmawiać.

      – Oczywiście, że nie. Ale jestem tu, bo wszystko idzie nie tak. Szefostwo popełniło pewne… błędy.

      Przez chwilę nie wiedziałem, co powiedzieć. Wiedziałem, co powinienem zrobić – co powinienem był zrobić, gdy tylko ten błazen próbował zwrócić na siebie moją uwagę. Powinienem był skontaktować się ze swoim zwierzchnikiem i to zgłosić.

      Ale udało mu się mnie zaciekawić.

      – Jakie błędy? Kto jest szefem projektu?

      – Abrams.

      – Abrams? Ten apodyktyczny maniak od projektu Gwiezdnej Strzały?

      – Tak. Gwiezdna Strzała to tylko przykrywka, żeby prasa miała o czym pisać. Zmyłka.

      Skinąłem głową. Brzmiało to dość sensownie. Dla każdego, kto miał jakiekolwiek pojęcie o Ikarze, oczywiste było, że Gwiezdna Strzała jest żartem. Przestarzała ziemska technologia, niemająca znaczenia przy wiedzy, jaką teraz posiedliśmy o naszej międzygwiezdnej konkurencji.

      – Jakie błędy? – znów spytałem.

      – Zbudowali ziemski okręt oparty na „Młocie”, ale większy.

      – To brzmi jak naturalny pierwszy krok.

      – Być może. Ale