w stu procentach. Mieszkamy w Szczecinie, Kuba jest tu dyrektorem w firmie budowlanej. Nawał prac i obowiązków, związanych z budową nowego centrum handlowego, nie pozwala mu niestety na dłuższy okres wolnego od pracy. Ja, jako trener personalny, wykonuję wolny zawód, ale również mam swoje obowiązki. Kocham tę pracę i ludzi, którym pomagam odzyskać nie tylko figurę, ale – co najważniejsze – wiarę w siebie. Pomagam im odnaleźć poczucie własnej wartości, bo tego, szczególnie kobietom, najbardziej brakuje. Nasze spotkania to nie tylko ćwiczenia, ale przede wszystkim rozmowy, przy których bardzo często pojawiają się łzy. Problemów jest masa, jednak prawie każda kobieta, która zgłasza się do mnie o pomoc, za cel stawia sobie bardziej to, żeby stać się silną jaką była kiedyś, a te zbędne kilogramy są zawsze na drugim miejscu. Cóż, trzeba oderwać się od otaczającej rzeczywistości i poddać się błogiemu lenistwu na szlakach. Czas na pakowanie, pomyślałam i zaczęłam przegrzebywać szafę w poszukiwaniu butów trekkingowych i ciuchów odpowiednich na górskie wyprawy.
Pół godziny zajęło mi ogarnięcie siebie i spakowanie nam walizek. Akurat gdy kończyłam do sypialni wskoczył mój małżonek.
– Spakowałaś już wszystko? Zaniósłbym już walizki do auta. Muszę jeszcze sprawdzić olej i powietrze w kołach, a ty w tym czasie zjedz coś. Po drodze zatrzymamy się na jakieś śniadanie, bo nie chcę żebyś jechała o pustym żołądku – zakomunikował Kuba.
– Już nas spakowałam. Walizki możesz zanieść – powiedziałam. – Zrobię sobie jakąś szybką kanapkę i możemy jechać.
– No dobrze, to ja idę na podwórko. Gaz już zakręciłem. Jak będziesz wychodzić, wyłącz tylko korek od prądu ten pierwszy po lewej.
– Daj mi dziesięć minut i wyjdę. Zabierz tylko wszystko żebyśmy nie musieli zawracać bo wiesz, że to przynosi pecha – odpowiedziałam ze śmiechem. Wiedziałam, że nie wierzy w żadne tam zabobony. To facet twardo stąpający po ziemi, a przesądy go irytują. Ja natomiast wolałam dmuchać na zimne. Nigdy nic nie wiadomo, wolę nie kusić losu. Zawsze mu tak mówiłam. Choć teraz już nie zwraca mi uwagi, tak jak wcześniej, że przesadzam, to i tak widziałam w jego oczach bardziej rozbawienie takimi sytuacjami niż wcześniejsze rozdrażnienie i poirytowanie.
Wyszedł z domu kręcąc głową, jednak nie umknął mi jego mały uśmiech.
Ja wymaszerowałam chwilę później z jakimś dziwnym przeczuciem nie do opisania. Coś we mnie drgnęło. Pojedyncza łza spłynęła po moim policzku. Czułam, że coś odnajdę. Coś co ciągle umyka mojej podświadomości. Lekarze twierdzili, że to tylko stres pourazowy spowodował, że moja pamięć chwilami płata figle. Ale ja czułam, że to nie w tym rzecz. Pamiętałam wszystkich i wszystko, a zaniki były chwilowe w pojedynczych sytuacjach. Jakby ktoś wyciął mi niedogodne fragmenty zdarzeń. Jakby klatka z filmu zniknęła. Od chwili wypadku stałam się też bardzo wrażliwa. Jak to mówił mój luby, chyba tylko ja potrafię rozpłakać się oglądając w kinie smerfy, bo Smerfetka umiera a reszta jej towarzystwa swoją magią przywraca ją do życia. Cóż w tamtej sytuacji największy ubaw miała ze mnie córka Oli, bo ciocia płacze na bajce. No ale zawsze twierdziłam, że lepiej mieć więcej uczuć niż nie mieć ich wcale. Tak że trudno, co ma być to będzie.
Wzięłam jeszcze parasolkę pod pachę i wymaszerowałam pewnym krokiem na nasze podwórko gotowa do podróży.
– Uprzedzając twoje pytanie: tak, wszystko wyłączyłam i zamknęłam. Możemy jechać.
– Zuch dziewczyna. Wskakuj i ruszamy. Musimy tylko odwiedzić stację paliw, ale to nawet gdzieś po drodze. Zostawiłem wczoraj zapasowe klucze u rodziców, obiecali wpadać codziennie i sprawdzać czy nic się nie dzieje.
– Super, dziękuję kochanie za wszystko – odpowiedziałam z uśmiechem i złożyłam na jego ustach delikatny pocałunek.
Chwilę później jechaliśmy już drogą S3 w kierunku Szklarskiej Poręby.
– Rozdział 3 –
Siedziałam wygodnie w skórzanym fotelu i rozkoszowałam się zapachem wnętrza naszego samochodu. Czarna, lśniąca niczym najjaśniejsza gwiazda maszyna, oznaczona czterema srebrnymi pierścieniami. Jest dla mnie jak nałóg. Tak jak kawa, uważana za napój bogów, uzależniająca od swojego smaku i aromatu, tak i nasze auto, doskonale dopracowane i zadbane przez Kubę, jest dla nas jeżdżącym ideałem. Jedno z wielu naszych marzeń, które skrupulatnie staramy się spełniać w miarę naszych możliwości.
Naszym największym wrogiem jest czas, którego tak naprawdę mamy małą garstkę. Kuba to wspaniały mąż, jednak jego zobowiązania wobec firmy zajmują większą część każdego dnia. Gonią go terminy i nie jesteśmy w stanie tego przeskoczyć. Niejednokrotnie widzimy się przelotnie, czasami wręcz tylko na chwilę wieczorem przy szybkiej kolacji. O ile kanapkę zjedzoną w biegu i szklankę świeżo wyciśniętego soku można nazwać kolacją. Powiedziałabym bardziej, że spóźniony lunch, po którym mój małżonek powraca – jak to twierdzi tylko na chwilkę – dokończyć dokumenty z budowy. Po czym ta chwila zamienia się w godzinę lub dwie, a ja w tym czasie zdążę pogrążyć się w słodkim śnie.
Przymknęłam oczy, rozkoszując się napływającymi wspomnieniami. Pamiętam jak zawsze uciekałam od wszelkiego rodzaju ćwiczeń. WF był dla mnie lekcją życia i czarną magią, na której czułam się jak przybysz z odległej galaktyki. Wiedziałam o tym ja i widzieli to inni.
Kurs trenera zrobiłam po skończeniu studiów, kiedy babcia poważnie zachorowała. Był to rak, zwany chorobą dwudziestego pierwszego wieku, wydający nieodwołalne wyroki. Na pytanie dlaczego, odpowiadam, że uciekałam od bólu. Wiedziałam, że ją stracę a ta myśl była dla mnie nie do zniesienia.
Sport pomagał mi wyłączyć się chociaż na chwilę od tego, o czym nie chciałam pamiętać. Halinka była osobą, która mnie tak naprawdę wychowała, a strach przed jej utratą był dla mnie niewyobrażalny. Wtedy myślałam, że każdy przebiegnięty kilometr, każda kropla potu spływająca po moim ciele oddali mnie na bezpieczną odległość od tego co było nieuniknione. Ale to była iluzja, w której mimowolnie zatraciłam się, nie zdając sobie z tego sprawy.
Bolała mnie ta strata tym bardziej, że nigdy nie poznałam swojego ojca, a matkę straciłam w wieku dziesięciu lat, kiedy to zginęła w wypadku samochodowym w górach. To babcia mnie wychowywała i była tak naprawdę jedyną bliską mi osobą. Później doszedł dopiero mój mąż i nasz pies Herkules, piękny złoty labrador, którego uratowaliśmy przed życiem w zapomnieniu w schronisku. Lekarze nie dawali mu szans na przeżycie, gdy uciekł z posesji i wpadł pod samochód. Właściciele nie chcieli opiekować się kaleką. Oddali go chwilę przed tym, gdy zdecydowaliśmy, że w naszym nowym domu potrzebujemy pupila, o którego będziemy się troszczyć. Jak to twierdzi Kuba, ktoś musi mi towarzyszyć w moich porannych biegach i mnie bronić, bo w tych czasach to nigdy nic nie wiadomo. Herkules, mój dzielny towarzysz wygrał walkę o życie, a rehabilitacja pomogła mu powrócić do pełni sił.
Debata nad tym jak nazwać naszego nowego domownika była dość długa. Spieraliśmy się jak małe dzieci w bitwie o to kto ma najlepszą i najfajniejszą zabawkę. W rezultacie decyzję podjęliśmy wspólnie. Otrzymał imię dzielnego boga zwycięstwa.
Teraz kiedy jako trener zaczynam współpracę z nową grupą, czy też z indywidualnymi osobami poznajemy się poprzez szczerą rozmowę. Kilka słów o sobie, swoim życiu i o tym, dlaczego jesteśmy w tym miejscu. Najlepsze jest to, że każdy myśli, iż tego wszystkiego nauczyłam się w jakiejś prestiżowej szkole sportowej. No i zaraz zdziwienie, że to co robię to moja pasja, a nie zawód. O tak. Jestem dyplomowanym specjalistą administracji. Pracę biurową też kocham tak samo jak sport.
Przede wszystkim czuję wewnętrzną potrzebę pomocy innym. Ludzie zgłaszają się do mnie z wieloma problemami. Tak, właśnie z problemami. Zbędne kilogramy stoją w większości przypadków na drugim miejscu. Pewność siebie to jest to,