Emilia Wituszyńska

Niebezpieczna gra


Скачать книгу

telefon znów rozbłysnął.

      – Jasny szlag – wymamrotała. Wypity alkohol wyraźnie dawał jej popalić. W gardle czuła suszę. Zbierając w ustach ślinę, nacisnęła przycisk zatwierdzający połączenie.

      – Wera, co, do diabła? – Nie kryła irytacji. Było późno, a ona miała kaca. Usłyszała ciche westchnienie wydobywające się ze słuchawki.

      – Możesz przyjechać? – Od razu rozpoznała głos rozmówcy.

      – Nie, nie mogę. Ochujałeś, Karol? Dzwonić o tej porze? Ja nawet nie pracuję w waszym wydziale – prychnęła. Chciała jak najszybciej zakończyć rozmowę.

      – Nie musisz być taka miła, wiesz? – W głosie podkomisarza pobrzmiewało zdenerwowanie. – Komendant chce cię widzieć rano. Jesteś w stanie przyjechać czy wysłać kogoś po ciebie? – Koledzy z komendy doskonale wiedzieli, że Weronika od dłuższego czasu ma problemy z alkoholem. Zrezygnowała też z codziennych treningów. Na siłowni pojawiała się sporadycznie, zazwyczaj na kacu. Śmierć Michała ją załamała. Na samo wspomnienie przyjaciela dziewczyna drżała. Mimo że wszyscy wiedzieli, z czym się zmaga, nikt się nie wtrącał. Pozwalali jej na to z nadzieją, że z czasem się poprawi, jednakże z dnia na dzień było coraz gorzej. Wiele razy rozważała odejście z policji, chociaż robota, którą teraz wykonywała, czyli podsłuchiwanie rozmów ludzi niemających o tym pojęcia, nie była wymagająca. Miała dość, czuła, że wypaliła się dawno temu, ale zostało jej jeszcze sześć lat, nim będzie mogła przejść na emeryturę. Da radę.

      – Poradzę sobie. Czego on ode mnie chce? – warknęła.

      – Przyjedź, sama zobaczysz.

      – Dobra.

      Od razu się rozłączyła, nie poczekała na pożegnanie. Wygasiła telewizor i nie rozbierając się, przeszła parę kroków małego mieszkanka, rzuciła się na łóżko, po czym od razu położyła się na boku. Bała się, że gdyby leżała na wznak, zwymiotowałaby wszystko, co miała w żołądku. W takiej pozycji chwilę później zasnęła.

* * *

      Obudziła się rano z jeszcze silniejszym bólem głowy. Światło, które świeciło za oknem, raziło ją niemiłosiernie. Wczorajszego wieczoru zapomniała o opuszczeniu rolet. Zwlekła się z łóżka, głośno prychając. Lekki zawrót głowy sprawił, że gdy szła do kuchni, chwyciła się framugi. Rozejrzała się po pomieszczeniu. To, co zobaczyła, mogła opisać jednym prostym słowem – syf. Każdego dnia obiecywała sobie, że dzisiaj posprząta, ale kiedy tylko wracała, otwierała zimne piwo i siadała w fotelu, a następnie patrzyła w przestrzeń. Czasami zerkała na telewizor, ale miała wrażenie, że to, co mówią w tych wszystkich programach, nie dociera do niej. Ten stan utrzymywał się od około dziewięciu miesięcy, a właściwie od momentu, gdy dziewczyna Michała – Sandra – poinformowała ją, że jest w ciąży. Fakt, że jej przyjaciel nigdy nie ujrzy swojego dziecka, załamał ją do reszty.

      Weronika weszła do kuchni tylko po to, by sięgnąć po małą puszkę zimnej coli, która chłodziła się w lodówce, i zaraz miała złagodzić jej kaca. W ustach czuła smak papierosów i suchość. Zimny napój ukoił jej pragnienie i wprowadził namiastkę kofeiny do organizmu. Spojrzała w dół na swoje ubranie i doszła do wniosku, że musi się przebrać. Czwarty dzień w tych samych ciuchach był przesadą nawet dla niej. Nie wiedziała, kiedy się tak zaniedbała. Dawniej była ładna, a koledzy w komendzie oglądali się za nią i cicho pogwizdywali, gdy przechodziła korytarzem. Denerwowało ją to czasami i zwykle odbijała w ich stronę piłeczkę, nie przebierając w słowach. Jej ciało, niegdyś tak umięśnione i wysportowane, teraz było po prostu chude.

      Wera otworzyła górną szafkę i sięgnęła po tabletki przeciwbólowe, by uśpić łomoczący ból w tyle czaszki. Miała wrażenie, że za chwilę głowa jej eksploduje. Nie kłopotała się ze śniadaniem. W lodówce leżały zgniły pomidor i kilka plasterków szynki sprzed dwóch dni. Nie robiła wczoraj zakupów. Cały dzień podsłuchiwała gościa, który nielegalnie handlował samochodami, i zmęczyło ją jego pieprzenie. Chciała jak najszybciej wrócić do domu. Poszła do łazienki, wzięła szybki prysznic i ubrała się. Zwykłe jeansy i bluza z kapturem. Dzisiaj miała wolne, a mimo to wezwali ją do pracy. Przeklinała w duchu, gdy zjeżdżała windą i gdy później przemierzała całą drogę do komendy. Nie bała się patrolu policyjnego. Mogła jechać pijana w trzy dupy. Dopóki nie zrobiłaby nikomu krzywdy, jej koledzy też nic by nie zrobili, a nawet gdyby nabroiła, dałoby się z tego wymiksować. Dojechała do pracy szybko, po drodze łamiąc kilka przepisów ruchu drogowego. Wysiadła z samochodu i na oczy nasunęła okulary. Powolnym krokiem pokonała stopnie komendy głównej. Zaalarmował ją głos z dyżurki.

      – Proszę się zatrzymać. – Weronika obróciła się i szybkim ruchem ściągnęła okulary.

      – To ja, idioto! – Wywróciła oczami i spojrzała na kolegę.

      – Wera? O kurde, co ty tak kiepsko wyglądasz? Zresztą nieważne. Wchodzisz tu zamaskowana jak ninja i masz pretensje, że cię zatrzymuję? – Dyżurny Robert Karski pouczył ją, mówiąc o procedurze, którą znała.

      – Dobra, Robcio, skończ pieprzyć. Po prostu się nie pomalowałam. – Przetarła dłonią zmęczone oczy. – Mam spotkanie u komendanta Bąka. – Sięgnęła po plakietkę i machnęła mu nią przed oczami, a następnie obróciła się do kamery nad wejściem. Z głupkowatym uśmiechem pomachała monitorującym kolegom.

      – Wracasz do kryminalnych?

      Spojrzała wymownie na kolegę.

      – Nie, jeszcze nie. – Uniosła rękę na pożegnanie, a dyżurny otworzył drzwi.

      Przesraną miał robotę. Był pierwszą osobą, która zderzała się z obywatelami. Zawsze szedł na pierwszy ogień i widział wszystko. Pijanych, płaczących, zmartwionych, awanturników. Przez komendę przewijała się prawdziwa śmietanka i dusze towarzystwa, uczestnicy życia nocnego Warszawy. Weronika nie zazdrościła mu roboty. Może jej praca, jeszcze z czasów Wydziału Kryminalnego, była bardziej niebezpieczna, ale gdyby miała pracować na dyżurce, powystrzeliwałaby ludzi jak kaczki.

      Z ociąganiem weszła na górę, po drodze witając się z kolegami i koleżankami, którzy nie kryli przerażenia, gdy ją widzieli. To fakt, że nie wyglądała najlepiej. Włosy miała jeszcze mokre i w nieładzie. Nie kłopotała się nałożeniem makijażu, a jej cera była ziemista, jak zdążyła dostrzec dzisiaj w lustrze. Właściwie miała to w dupie. Nie wygląd liczył się w życiu. Zresztą mogło być gorzej. Mogła nie żyć. Nie potrafiła jednak nic poradzić na otaczający ją świat i na fakt, że wartość człowieka mierzy się przez pryzmat tego, jak wygląda.

      Zatrzymawszy się przed gabinetem Bąka, wyciągnęła rękę i zapukała gwałtownie w drzwi.

      – Wejdź! – Dawno nie słyszała jego donośnego głosu, brakowało jej go. Nacisnęła klamkę i przekroczyła próg. Zamknęła za sobą drzwi, złożyła meldunek i stanęła wyprostowana.

      – Spocznij, komisarz Kardasz. – Kiedy dziewczyna stanęła w bardziej wyluzowanej pozie, komendant przyjrzał się jej.

      – Boże, Wera, wyglądasz jak gówno – wymamrotał, a dziewczyna się zawstydziła. Nie wiedziała dlaczego, ale przygana w głosie tego mężczyzny ją dotknęła.

      – Chciał mnie pan widzieć – powiedziała, nadal stojąc.

      – Chciałem. – Uniósł głowę i spod biurka wyciągnął papierowy kubek. W pokoju rozniósł się aromatyczny zapach kawy. Bez słowa podał jej kubek, a ona przyjęła go z wdzięcznością. Wyczekując, co mężczyzna ma do powiedzenia, upiła łyk napoju.

      – Przed