Odinar przywiózł na swojej knarze metalowe pręty i sztaby z miękkiej oraz twardej stali. Kowal stwierdził, że to metal najwyższej jakości. Dlatego zaprosiłem handlarza do swego domu, aby dobić z nim targu. Welewitka ugościła go miską rybnego rosołu i pajdą pszennego chleba. Kupiec jadł z apetytem, spoglądając co chwila na moją żonę. Nie byłem tym zagniewany, gdyż Welewitka była naprawdę piękna. Nic więc dziwnego, że mężczyźni wodzili za nią wzrokiem. Po długiej rozmowie doszliśmy do porozumienia. Udało mi się nabyć metal za dobrą cenę. Jaksa był bardzo zadowolony, podobnie jak Odinar, który pożegnał się i odpłynął.
Wkrótce okazało się, że szwedzki handlarz pozostawił na plaży drewnianą skrzynię. Zaciekawiony podszedłem do niej i podważyłem wieko nożem. Gdy odskoczyło ze zdumieniem stwierdziłem, że skrzynia jest po brzegi wypełniona solą. Ogarnął mnie niepokój, więc ostrożnie wsadziłem dłoń do skrzyni i pogrzebałem w soli. Natrafiłem na duży, okrągły przedmiot, który okazał się zakonserwowaną, ludzką czaszką. Niemal natychmiast ją rozpoznałem, gdyż była to głowa Arnulfa Kulawego.
Od razu pojąłem, w czym rzecz. Mój przyrodni brat domyślił się wreszcie, że Ismira nie jest jego dzieckiem i przesłał mi wiadomość. Wiedziałem, że Jorund odbudował Egilsgard. Skoro Arnulf Kulawy został zabity, jego osada najprawdopodobniej spłonęła. Martwiłem się o Ingborgę oraz Ismirę. Nie wiedziałem, czy niewiasty żyją. Ogarnięty furią Jorund mógł pozbawić je życia lub uwięzić. Nie miałem sposobności, aby to sprawdzić. Musiałem mieć się na baczności, gdyż wiedziałem, że mój brat nie zrezygnuje z zemsty.
Do dwóch wiosek rybackich, znajdujących się nieopodal morskiego brzegu, wysłałem po dziesięciu strażników. Mieli oni w razie niebezpieczeństwa pomóc wieśniakom oraz zapowiedzieć przybycie wroga dźwiękiem rogu. Potroiłem również warty przy naszym drakkarze. Nakazałem też, aby zbudowano solidny hangar nadający się do obrony, w którym łódź miała być trzymana przez okres zimowy. Pomimo obaw, niebezpieczeństwo nie pojawiło się i jesień minęła w spokoju.
Zimą Marzanna przeziębiła się i ciężko zachorzała. Powaliła ją gorączka, która nie chciała spaść. Siedzieliśmy przy niej dniem i nocą. Welewitka podawała dziewczynce przeróżne mikstury z ziół. Każdego dnia Teobald odprawiał mszę świętą w jej intencji. Mimo tych starań, bardzo baliśmy się o życie dziecka. Ostatecznie jednak leki zadziałały i Marzanna ozdrowiała. Nie skrywaliśmy naszej radości i dziękowaliśmy głośno Bogu za ten cud. Szczerze przyznaję, że od tamtej pory chętniej i częściej zachodziłem do naszej kaplicy.
Wiosną, roku pańskiego 1004, nasz spokój został zakłócony. Na jedną z moich rybackich wiosek napadli morscy rozbójnicy. Na szczęście strażnicy w porę dostrzegli wrogów i pomogli wieśniakom w ucieczce. Zaalarmowali też mieszkańców Gniewogardu trzykrotnym dźwiękiem rogu. Nim jednak nadbiegliśmy z mieczami w dłoniach, intruzi podpalili już rybackie chatki i odpłynęli w dal.
Lamentom chłopów, bab i dzieci, spoglądających na swoje płonące domostwa, nie było końca. Wieśniacy uspokoili się dopiero wówczas, kiedy obiecałem im pomoc w odbudowie wsi. Niemal natychmiast zabraliśmy się do pracy. Drewna mieliśmy pod dostatkiem. Na szczęście nie musieliśmy odbudowywać ochronnej palisady otaczającej wioskę, gdyż nie ucierpiała. Wzmocniliśmy tylko bramę metalową sztabą, aby trudniej ją było wyłamać. Po zakończeniu napraw chłopi obiecali, że będą bardziej czujni i odważniejsi w obliczu wroga.
Tamta wiosna i lato obfitowały w niespodziewane napaści. Spłonęło kilka wiosek, położonych nieopodal Gdańska i Kołobrzegu. Przerażeni pogorzelcy pukali do bram większych grodów. Zatonęła również jedna z łodzi ścigających Wikingów.
Nasz statek niemal codziennie patrolował wybrzeże. Mimo usilnych starań nie potrafiliśmy dopaść intruzów. Najwidoczniej dowódca wrogiej łodzi był ostrożny i znał się na żeglarskim rzemiośle. Tylko raz dostrzegłem w oddali okręt z czarnym żaglem. Uznałem, że może to być jednostka, której szukamy, dlatego nakazałem, abyśmy płynęli jej śladem. Mimo iż mieliśmy pomyślny wiatr, nie zdołaliśmy dopędzić czarnego żagla. Odległość dzieląca nas była zbyt duża. Śledziliśmy nieznany statek, aż do brzegów Bornholmu. Potem jednak zdecydowałem się zawrócić, gdyż wyspa ta należała do Królestwa Danii i nie chciałem wszczynać tam awantur.
Po powrocie do Gniewogardu nakazałem Teobaldowi, aby napisał list do księcia Bolesława. Dokładnie przedstawiłem całą sytuację i poprosiłem o szybką odpowiedź. Ksiądz przelał moje słowa na pergamin zręcznymi pociągnięciami pióra umoczonego w inkauście. Często dodawał też własne uwagi, wynikające z doświadczenia w sztuce stawiania liter. Kiedy pismo było gotowe, duchowny zwinął je w rulon i starannie obwiązał rzemieniem. Osobiście przekazałem dokument Dobrosławowi, który wyruszył niezwłocznie do Gniezna.
Mimo pośpiechu wiedziałem, że odpowiedź od władcy nie nadejdzie rychło. Bolesław znajdował się bowiem w poważnych opałach. Jego armia została wyparta z Czech przez wojska niemieckie, a na praskim tronie zasiadł książę Jaromir z dynastii Przemyślidów, mający wsparcie Henryka II. Mówiło się, że obaj władcy planują wyprawę odwetową na ziemie Piastów. Mieszkowy syn musiał więc sposobić się do obrony własnego kraju.
Jesienią po raz kolejny jedna z moich wiosek została napadnięta. Tym razem jednak obrońcy byli czujniejsi i nie wpuścili wrogów za bramę. Opierali się im na tyle długo, że zdążyliśmy z odsieczą. Gdy nadbiegliśmy z Gniewogardu, wieśniacy głośno wiwatowali, a nieprzyjaciele uciekli. Daleko na plaży ujrzeliśmy kilkudziesięciu ludzi gramolących się na czterdziestowiosłowego drakkara z czarnym żaglem. Ruszyliśmy im na spotkanie, lecz nie chcieli walczyć. Zdołali odpłynąć dosłownie w ostatniej chwili.
Nim ich łódź zniknęła za linią horyzontu, przyjrzałem się uważnie sylwetce dowódcy, który stał przy wiośle sterowym. Miał on na sobie lśniącą w promieniach słońca zbroję, a jego głowę okrywał prosty hełm. Był zwrócony bokiem, więc nie widziałem jego twarzy. Cićmierz już chciał wypuścić strzałę, lecz powstrzymałem go uniesieniem dłoni. Wtedy, jakby na umówiony znak, jarl wrogiego statku spojrzał na mnie. Mimo stale zwiększającej się odległości, bez trudu rozpoznałem jego oblicze. Jak przypuszczałem, był to Jorund.
Zimę przetrwaliśmy w spokoju. Na dwa miesiące zwały zmrożonego śniegu niemal odcięły nas od świata. W pobliskich lasach było pełno zwierzyny, więc często polowaliśmy. Jednego dnia ustrzeliliśmy aż trzy jelenie i dwie łanie. W inny dzień zaatakowaliśmy śpiącego w gawrze niedźwiedzia. Nie brakowało nam więc mięsa i futer.
Wiosną 1005 roku otrzymałem wreszcie odpowiedź od księcia Bolesława. Ksiądz Teobald niezwłocznie odczytał mi pismo. Władca nakazał, abym rychło udał się na Bornholm i powstrzymał łupieżczego jarla Jorunda. Zapewniał mnie, że nie muszę się obawiać gniewu mieszkańców wyspy oraz odwetu ze strony Duńczyków. Radził też ostrożność w obliczu nadchodzącego konfliktu z królem niemieckim, którego wojska sposobiły się do najazdu na ziemie Słowian.
Jeszcze tego samego dnia wytaszczyliśmy nasz drakkar na plażę, aby przysposobić go do rejsu. Oczyściliśmy starannie kadłub i wymieniliśmy wszystkie wiosła. Następnie umocowaliśmy maszt oraz żagiel. Ragnarök był gotów do wypłynięcia. Czekaliśmy tylko na sprzyjające warunki.
Tydzień później stałem na plaży, obserwując ludzi wskakujących na pokład łodzi. Towarzyszyły mi liczne kobiety oraz wojownicy, którzy mieli pozostać w Gniewogardzie. Nieopodal Welewitka bawiła się z dziećmi. Wcieliła się właśnie w morskiego potwora, który wyszedł na ląd i atakował wszystko, co żywe. Dookoła niej biegały dzieci, uzbrojone w miecze z wierzbowych gałązek. Stwór miał grubą skórę, więc nie łatwo było go zabić, przez co zabawa przedłużała się. W końcu jednak mali łowcy dopięli swego. Ciężko