Дэн Браун

Inferno


Скачать книгу

sączyła się ciepła krew.

      To go rozbudziło do reszty.

      Zapłakana lekarka wciąż próbowała wymacać puls Marconiego. A potem, niespodziewanie, jakby ktoś przełożył dźwignię w jej umyśle, wstała i spojrzała na Roberta. Zobaczył, jak zmienia się wyraz jej twarzy, gdy wraca do roli lekarza izby przyjęć muszącego stawić czoło kryzysowej sytuacji.

      – Za mną – rozkazała.

      Chwyciła Langdona za rękę i pociągnęła w głąb izolatki. Robert ruszył za nią chwiejnym krokiem, wciąż słysząc dobiegające z korytarza odgłosy strzałów i wrzaski. Jego umysł pracował na najwyższych obrotach, ale naszpikowane lekami ciało reagowało opornie.

      Szybciej!

      Czuł pod stopami chłód wykafelkowanej podłogi, szpitalna koszula ledwie zakrywała jego mierzące ponad sto osiemdziesiąt centymetrów ciało. Krew w dalszym ciągu sączyła się z wenflonu, zbierając się we wnętrzu dłoni.

      Kolejne pociski masakrowały solidną klamkę, gdy doktor Brooks wciskała Langdona do niewielkiej łazienki. Już przestępowała przez próg, gdy nagle obróciła się na pięcie, podbiegła do lady i chwyciła jego marynarkę.

      Co ty, kobieto, do cholery wyrabiasz?!

      Lekarka wróciła biegiem i szybko zamknęła za sobą drzwi łazienki. W tej samej chwili ostrzeliwany zamek w końcu puścił i wejście stanęło otworem.

      Doktor Brooks przejęła inicjatywę, przecisnęła się do drzwi na przeciwległej ścianie, otworzyła je i wprowadziła Roberta do przyległej izolatki. Przy wtórze kolejnych strzałów wychyliła głowę na korytarz, znów chwyciła pacjenta za ramię i pobiegła z nim w kierunku pobliskiej klatki schodowej. Nagły ruch sprawił, że Langdonowi zakręciło się w głowie; miał wrażenie, że lada moment straci przytomność.

      Następne piętnaście sekund pamiętał jak przez mgłę… stopnie prowadzące w dół… potknięcie… upadek. Łomot w głowie stał się nie do wytrzymania. Do tego zaczął gorzej widzieć i musiał zmuszać mięśnie do posłuszeństwa.

      Nagle powietrze zrobiło się znacznie zimniejsze.

      Jestem na zewnątrz…

      Gdy doktor Brooks pociągnęła go w głąb ciemnej alejki, byle dalej od budynku szpitala, nadepnął na coś ostrego i upadł z  impetem na twarde płyty chodnika. Próbowała go podnieść, klnąc pod nosem na fakt, że został tak naszprycowany.

      Przy końcu alejki Langdon ponownie upadł. Tym razem zostawiła go na ziemi i wybiegła na ulicę, wołając do kogoś. Robert dostrzegł w oddali zamglone zielone światełka taksówki zaparkowanej przed szpitalem. Wóz ani drgnął, zapewne jego kierowca zapadł w drzemkę. Doktor Brooks wydzierała się z całych sił, machając przy tym rękami. W końcu zapłonęły reflektory i  samochód zaczął się toczyć w ich kierunku.

      Gdzieś z głębi alejki, zza pleców Langdona, dobiegł odgłos otwieranych z trzaskiem drzwi i stukot zbliżających się szybko kroków. Robert odwrócił głowę i dostrzegł czarną postać pędzącą w jego stronę. Chciał wstać, jednakże lekarka uprzedziła go, chwytając pod pachy, by wciągnąć do wnętrza starego fiata. Wylądował na poły na fotelu, na poły na podłodze, a ona na oślep zanurkowała za nim, trzaskając drzwiami.

      Zaspany taryfiarz odwrócił się, patrząc ze zdumieniem na dziwaczną parę, która wtoczyła się do jego wozu: ubraną w niebieski lekarski strój młodą kobietę z włosami spiętymi w kucyk i  zakrwawionego mężczyznę odzianego w poszarpaną szpitalną koszulę. Boczne lusterko jego taksówki eksplodowało, zanim zdążył otworzyć usta, by kazać im iść precz. Z ciemnej alejki wybiegła ubrana na czarno kobieta z pistoletem w uniesionej dłoni. Gdy rozległ się kolejny strzał, doktor Brooks przycisnęła Langdona do podłogi. Tylna szyba rozpadła się w drobny mak, zasypując ich gradem odłamków.

      Taksówkarz nie potrzebował dodatkowej zachęty. Wcisnął pedał gazu i ruszył z kopyta.

      Robert był bliski omdlenia.

      Ktoś próbuje mnie zabić?

      Gdy minęli pierwszy zakręt, doktor Brooks podniosła się i chwyciła go za zakrwawioną rękę.

      – Wyjrzyj za okno – poleciła.

      Usłuchał. W mroku za szybą przemykały widmowe nagrobki. Widok mijanego cmentarza dziwnie pasował do tej chwili. Langdon poczuł, jak lekarka po omacku szuka ostrożnie wenflonu, po czym bez ostrzeżenia wyrywa go z żyły.

      Kolejna fala obezwładniającego bólu dotarła prosto do mózgu Roberta. Poczuł, jak oczy uciekają mu w głąb głowy, a potem wszystko utonęło w czerni.

      Rozdział 5

      Słysząc dzwonek telefonu, Zarządca oderwał wzrok od uspokajającej mgiełki nad Adriatykiem i szybko wrócił do kajuty.

      Najwyższa pora, pomyślał złakniony wieści.

      Ekran komputera ożył, wyświetlając informację, że osoba dzwoniąca usiłuje się z nim połączyć, korzystając z urządzenia tiger XS, to jest szyfratora transmisji głosowej szwedzkiej firmy Sectra, natomiast samo połączenie przekierowano przez kilka nienamierzalnych routerów.

      Chwycił słuchawki.

      – Tu Zarządca – zgłosił się, wypowiadając wyraźnie każde słowo. – Słucham.

      – Melduje się Vayentha – usłyszał.

      Wyczuł zdenerwowanie w jej głosie. Agenci polowi rzadko rozmawiali bezpośrednio z Zarządcą, a jeszcze rzadziej zostawali na jego usługach po takiej wpadce jak ta ubiegłej nocy. On jednak uważał, że tylko agent znajdujący się w terenie może zażegnać kryzys, zwłaszcza gdy jest najlepszy w swoim fachu.

      – Mam nowe informacje – doniosła Vayentha. Zarządca milczał, pozwalając jej kontynuować. Gdy odezwała się ponownie, uczyniła to wypranym z emocji głosem, by jej wypowiedź zabrzmiała profesjonalnie. – Langdon uciekł. Ma ze sobą obiekt.

      Zarządca zajął miejsce za biurkiem, nic nie mówiąc przez dłuższą chwilę.

      – Rozumiem – rzekł w końcu. – Przypuszczam, że przy pierwszej sposobności spróbuje skontaktować się z kimś z władz.

      Dwa pokłady niżej, w dyspozytorni, starszy facylitator Laurence Knowlton zauważył, że Zarządca skończył zaszyfrowaną rozmowę. Miał nadzieję, że wieści były dobre. W ciągu ostatnich dwóch dni napięcie szefa wzrosło zauważalnie i nikt na statku nie wątpił, że ma to związek z prowadzoną właśnie operacją.

      Gramy o niewyobrażalnie wysoką stawkę, lepiej więc, by Vayentha załatwiła tę sprawę do końca.

      Zazwyczaj Knowlton wprowadzał w życie misterne plany Zarządcy, lecz ten konkretny scenariusz poszedł niedawno w  rozsypkę, zmuszając szefa do przejęcia osobistego nadzoru nad operacją.

      Wkroczyliśmy na nieznane nam terytorium.

      Rozsiane na całym świecie biura terenowe Konsorcjum obsługiwały kilka prowadzonych równolegle misji, dzięki czemu Zarządca i jego ludzie z pokładu Mendacium mogli się skupić na swoim zadaniu.

      Mimo że ich klient popełnił samobójstwo kilka dni temu we Florencji, nie przerwali zleconych przez niego operacji, które zgodnie z umową mieli dokończyć bez względu na okoliczności, nie zadając żadnych pytań.

      Otrzymałem rozkazy, pomyślał Knowlton gotów do ich bezwarunkowego wykonania. Wyszedł z dźwiękoszczelnego szklanego boksu i minął kilka podobnych pomieszczeń – część z nich była przezroczysta, inne nie – gdzie pozostali operatorzy zajmowali się różnymi aspektami tej samej operacji.

      Następnie