Vladimir Wolff

Władcy chaosu


Скачать книгу

jest?

      – Zrób tu nawrót. – Kamil wskazał ręką.

      Miejscowość pod zamkiem była niewielka, ledwie parę uliczek rozciągających się po wschodniej i zachodniej stronie rzeczki. Domy o jasnych elewacjach odcinały się od ciemnej zieleni drzew i dlatego mocno musiał wytężyć wzrok, chcąc dostrzec miejsce wskazane przez Kamila.

      – O w mordę.

      To były transportery używane przez słowacką armię. Naliczył ich trzy, a do tego ciężarówki i parę terenówek. Skąd się tu wzięły? Winkler wytłumaczył sobie na logikę, że w okolicy faktycznie rozpanoszyła się jakaś banda i tutejsze władze poprosiły wojsko o interwencję. Tylko gdzie podziali się żołnierze, bo Szymon nie widział żadnego z nich.

      Mogli wracać. Jak widać, inni zajęli się problemem. I gdy już chciał wprowadzić maszynę na kurs powrotny, Sokół został ostrzelany. Było to tak niespodziewane, że pilot zdębiał. Najpierw pojawiło się kilka przestrzelin w kadłubie, a później w przedniej szybie po stronie drugiego pilota.

      Czy ci durnie na dole nie widzą, do kogo strzelają? Przecież to maszyna cywilna, na dodatek w barwach ratownictwa górskiego.

      Winkler poderwał śmigłowiec i zaraz wykonał ciasną pętlę. Na jedyny plac miasteczka wyjechała terenówka, na której pace stał żołnierz mierzący do nich z karabinu maszynowego. Jasny ognik na końcu lufy uzmysłowił Szymonowi, że za moment oberwą po raz kolejny.

      Szkoda, że Sokół nie był śmigłowcem bojowym. Jedna rakieta bądź seria z działka pod kadłubem zmieniłaby tych sukinsynów w pochodnie. A tak nie pozostało nic innego, jak wiać.

      – Ratownik do bazy! – darł się teraz do mikrofonu pełen złych przeczuć. – Strzelają do nas!

      – Ratownik, powtórz, bo nie zrozumiałem.

      – Panie Józefie, te złamasy otworzyły do nas ogień!

      – Słowacy? – zatrzeszczało w słuchawkach.

      – Nie wiem, kim są. Wyglądają jak żołnierze, ale zachowują się jak bandyci.

      – Wracajcie.

      – Właśnie to robimy.

      O mało nie zahaczył o czubek jednego ze świerków, gdy w karkołomnej akrobacji odlatywał na północny zachód.

      – Co to było? – Kunert niespokojnie wiercił się w fotelu. – O mało nas nie zabili.

      – Może się pomylili i wzięli nas za…

      – Kogo?

      – Nie wiem. Tak tylko głośno myślę.

      – Jak ma to tak teraz wyglądać, to ja więcej nie latam – zastrzegł się Kamil. – Nawet mnie nie proście. Ja mam dla kogo żyć.

      – A ja to nie? – oburzył się Szymon. Odezwała się w nim druga, mroczniejsza część jego natury. Przez chwilę wyobrażał sobie, że wykopuje Kamila na zewnątrz z wysokości kilkuset metrów i że ten spada, rozpaczliwie machając rękoma.

      Zawstydził się swoich myśli, lecz ich nie żałował. Do ministranta sporo mu brakowało.

      Mniejsza o Kamila. Miał ważniejsze problemy na głowie. Ci ludzie na ziemi na pewno należeli do armii, o czym świadczyły wozy opancerzone i ciężarówki. Dobrze, że nie użyli przeciw helikopterowi MANPADS-a, czyli przenośnego przeciwlotniczego zestawu rakietowego, wtedy Polacy na pewno nie uszliby przeznaczeniu. Sokół, jako helikopter ratunkowy, nie miał ani jednego systemu obronnego. Dobrze też, że Słowacy nie posiadali śmigłowców bojowych, a jedynie transportowe Black Hawki.

      Na wszelki wypadek spojrzał do tyłu, żeby upewnić się, że nic za nimi nie leci. Jeden zero dla nich. Ten, który do nich strzelał, nie popisał się, aczkolwiek przestrzeliny w kabinie dobitnie świadczyły o tym, że śmierć była o włos.

      Teraz to problem polskiej armii, nie ich. Zobaczymy, co ci mądrale wymyślą. Przecież nie może być tak, że bezkarnie strzela się do ratowników. Jakaś nauczka musi być. Pozostało wymyślić tylko jaka.

      2:

      – Wzywałeś mnie.

      – Tak. Siadaj. Napijesz się czegoś?

      – Na służbie? – Ciepliński uniósł brwi w zdziwieniu.

      – Mam na myśli kawę albo herbatę. A ty co myślałeś? – Dworczyk popatrzył zaskoczony na kumpla.

      – Eee… już nic. Może być kawa, byle nie zbożowa.

      – Ostatnie zapasy. Niedługo pozostaną jedynie substytuty. – Szef Sztabu Generalnego skinął na ordynansa i ten zakrzątnął się, by po chwili postawić na stole filiżanki cudownie pachnącego naparu.

      – Posłuchaj… – Dworczyk rozsiał się w fotelu, zakładając nogę na nogę. – Rozmawiałem dziś z premierem. Martwi się…

      – Nie on jeden.

      – Martwi się tym, co dzieje się na Słowacji.

      – Na Słowacji? – Ciepliński zdziwił się po raz kolejny.

      – Właśnie tam. Kiedy my walczyliśmy z obcymi, tam doszło do puczu.

      – Co ty mówisz?

      – Jeden z generałów uznał, że teraz jego kolej. Podburzył swoją brygadę i pomaszerował na Bratysławę, korzystając z okazji, że odbywają się tam masowe protesty.

      – Ciągle mówisz o Słowakach?

      – Wyobraź sobie.

      – I przejął władzę?

      – Miał pecha. Przy jakiejś okazji obraził dowodzącego lotnictwem oficera. Oni tam teraz mają F-16, i to w nowszej wersji niż nasze.

      – Nie mów, że pogonili durniowi kota.

      – Tak się stało. Wystarczył jeden nalot.

      – Nic o tym nie słyszałem.

      – Ja co prawda dostałem meldunek, ale nie wydał mi się dość ważny.

      – Kiedy to było?

      – Jak my strzelaliśmy do kurtyny – kwaśno uśmiechnął się Dworczyk.

      Ciepliński tylko westchnął. Jedni walczyli o przetrwanie, a drudzy… też walczyli o przetrwanie, lecz w zupełnie innych okolicznościach. O przetrwanie i o władzę. Jakim trzeba być debilem, aby wywołać dodatkowy kryzys, gdy ważą się losy ludzkości.

      – Mam nadzieję, że już po sprawie.

      – No nie do końca. Tym zbuntowanym zasrańcom jakoś udało się dorwać premiera. Podobno odstrzelił go ktoś z jego własnej ochrony. Buntownicy przegrupowali się i poszli na Bratysławę kolejny raz. Pewnie wydawało im się, że są zbawcami narodu. I tu się przeliczyli. Ludzie mieli ich gdzieś. Kontrolę nad stolicą sprawuje teraz koalicja sił obywatelskich. Bez żalu pozbyli się starego, ale naszego dzielnego wojaka olali zupełnie. No i zrobił się taki bałagan, że nikt nie wie, co dalej. Rebelianci wycofali się na północ, w stronę Tatr.

      – Będą tam tworzyć drugą Redutę Alpejską – parsknął Ciepliński.

      – Kto ich tam wie. Zajęli Poprad i Żylinę. Próbowali opanować Preszów, ale nic z tego nie wyszło. Dyscyplina u nich słaba. Zaczynają grabić, a najgorsze, że, uważaj: przenosi się to na naszą stronę. Podobno robią wypady przez granicę.

      – Jasna cholera. – Ciepliński już wiedział, w jakim kierunku zmierza rozmowa. – Co zamierzasz?

      – Ktoś musi wesprzeć batalion obrony