Vladimir Wolff

Władcy chaosu


Скачать книгу

się bez problemów, szybko dostarczyli poszkodowanych do szpitala w Zakopanem i byli gotowi do kolejnej akcji, ale wtedy pojawiły się doniesienia o dronach i zmierzających ku Ziemi asteroidach. Ludzie czekali, co się wydarzy, i nikt wówczas nie myślał o wysokogórskiej wspinaczce. Później przyszła inwazja. Zapanował chaos, każdy zajął się własnymi problemami. Szymon codziennie doglądał śmigłowca, czekając na dyspozycje. Doczekał się właśnie teraz.

      – Przecież to po słowackiej stronie – zdziwił się, zobaczywszy, które miejsce ma na myśli dyspozytor.

      – Wiem. Czy to ciebie tak oburza?

      – W zasadzie to nie.

      Winkler dopiął lotniczy kombinezon i sięgnął po hełm. Zadanie wydawało się proste: poleci, zobaczy i zamelduje, co widział. Na fotelu drugiego pilota siądzie mechanik Kamil Kunert. Facet miał wyobraźnię i znał się na helikopterach, a że za sterami spędził tylko kilka godzin, to nic nie szkodzi, podciągnie się. Może podczas lotu powrotnego znajdą chwilę na trening.

      Zakopane i okolice spowijała mgła. Przejaśniało się powyżej tysiąca metrów. Zimno i paskudnie. Zanim Szymon doszedł do maszyny, chłód wcisnął się pod skafander i rozszedł po całym ciele.

      Winkler, blondyn o krótko ściętych włosach i pociągłej twarzy, dobiegał trzydziestki. Pochodził z Myślenic i do tej pory wiódł spokojny żywot kogoś, kto wie, czego chce, i nikt mu się nie wtrącał w prywatne sprawy. Miał starszego o trzy lata brata, który objął firmę handlującą tekstyliami po rodzicach. Zaglądał tam czasem, ale tylko po to, aby po raz kolejny ściąć się z dziedzicem interesu i wrócić do swoich zajęć. Kontakty stawały się coraz rzadsze i gdyby nie rodzice, do rodzinnego domu nie zaglądałby wcale.

      Podobno okazał się wyrodnym synem. Okej, niech tak myślą dalej. Pewnych przyzwyczajeń już nie zmieni. Czasami co prawda, od wielkiego dzwonu, rosło w nim poczucie winy. Mógł przecież zostać i tyrać, żeby pomnożyć majątek. Życie sprowadzałoby się do niekończących się prezentacji, narad i ślęczenia nad rachunkami. To nie dla niego. Wolał latać. Napawanie się stanem konta bankowego pozostawił innym.

      Zobaczywszy śmigłowiec, uniósł dłoń i zakręcił nią w powietrzu młynka, dając znak Kamilowi, że ma uruchomić silniki. Jeżeli mają lecieć, to nie ma co zwlekać.

      Pomalowana w charakterystyczny czerwono-biały wzór maszyna ożyła. Rotor zaczął się poruszać, nabierając prędkości. Emocje towarzyszące startowi Szymon lubił chyba najbardziej.

      Wcisnął hełm na głowę i zajął miejsce w kabinie. Przybił piątkę z Kamilem i zapiął pasy, następnie delikatnie musnął palcami drążek sterowy i wykonał procedurę przedstartową. Wszystko grało. Mogli wystartować.

      Po raz pierwszy przyszło mu wykonać misję inną niż ratunkowa. Jak to powiedział pan Józef – ma wytropić uzbrojoną bandę. No, tego w tym kinie jeszcze nie grali. O ile się orientował, Słowację ominęło najgorsze. Coś się tam wydarzyło w Bratysławie, ale nie miało to nic wspólnego z najazdem obcych, raczej było ruchawką o charakterze politycznym. Słowakom nie podobał się rząd czy coś takiego. Prawdę mówiąc, dziwną wybrali sobie porę na rewolucję, niemniej teraz właśnie dotarła ona do podnóża Tatr.

      Nie spodziewał się, żeby miało to być coś groźnego. Paru krewkich obywateli dobrało się wojskowym do skóry, ktoś wystrzelił z dubeltówki i zaraz zrobiła się z tego afera, że niby bandy grasują. Swoją drogą dziwne, że słowacka policja ani nikt z tamtejszych władz nie przekazał konkretnych informacji. Im bardziej się nad tym zastanawiał, tym mniejszy widział w tym sens.

      Helikopter sprawiał się bez zarzutu. Dobrze, że tuż przed inwazją przeszedł kapitalny remont – wymieniono cały zespół napędowy, łopaty, część elektryki. Maszyna była jak nowa, gotowa pośpieszyć na każde wezwanie.

      Lecąc, Winkler zaczął się zastanawiać, jak to teraz będzie: GOPR-u chyba nie zlikwidują, w szczególności tatrzańskiego oddziału. Nie chodzi już o ratowanie niewydarzonych wspinaczy, ale o pomoc przy lawinach i tym podobnych klęskach. Wysoko w górach też mieszkali ludzie i jakoś trzeba do nich dotrzeć.

      Skorygował kurs. Pod nimi modrzewiowo-jodłowo-świerkowy las przechodził w nagą skałę. Muszą wzlecieć wyżej. Zwiększył obroty silnika i wznieśli się łagodnym ślizgiem. Wciąż panowała paskudna pogoda. Wycieraczki z trudem zbierały nadmiar wody z przedniej szyby, trochę też wiało, zwłaszcza w wyższych partiach gór. Co chwilę kadłub kołysał się, uderzany mocniejszymi podmuchami. Minęli masyw Kominiarskiego Wierchu. Nagi, szary, poszarpany grzbiet wydawał się wyrastać z podstaw Ziemi i wznosić aż do nieba. Zaraz potem spadły na nich strugi wody. Widoczność spadła do czterystu metrów.

      – Odbijemy trochę na północ – powiedział do Kamila, który nie spuszczał wzroku ze wskazań przyrządów.

      – Dobra.

      – Słyszałem, że masz się żenić?

      – Za trzy miesiące. Takie są plany.

      – Chcecie czy musicie?

      – Spadaj.

      Przelecieli nad Polaną Huciska. Tu już tak nie trzęsło, a i odrobinę się rozpogodziło. Zwarte masy chmur zaczęły się strzępić. Oby tak dalej.

      Niepokój Szymona wzbudził czarny słup dymu wzbijający się w niebo na prawo od nich.

      – Sprawdzimy to?

      – Dawaj. – Kamil nie wahał się ani sekundy.

      Zeszli niżej, lecąc pełną mocą silników. Byli całkiem blisko granicy, zostawiwszy wysokie partie gór za sobą. Wkrótce wlecieli nad rozległą łąkę, na której końcu płonęła góralska chata. Dym bił z okien na parterze, lecz ogień objął już dach.

      Zatoczyli pętlę, najpierw jedną, później drugą.

      – Widzisz kogoś?

      – Nie.

      Dom był piętrowy, dla wieloosobowej rodziny, solidny, zbudowany z bali z kamienną podmurówką, ktoś więc, do cholery, musiał tam przebywać, skoro samochód stał na podwórzu.

      – Ratownik do bazy, jak mnie słychać? – powiedział Winkler do mikrofonu przy ustach, wywołując bazę w Zakopanem.

      – Głośno i wyraźnie.

      – Jest problem.

      – Słucham.

      – Na zachód od Witowa pali się gospodarstwo, wiecie coś o tym?

      – Nie. – Głos dyspozytora brzmiał pewnie. – Widzisz poszkodowanych?

      – O to chodzi, że nie widzę nikogo – odpowiedział zgodnie z prawdą.

      – Powiadomię, kogo trzeba.

      – Zrozumiałem. Bez odbioru.

      Może walnął tu piorun albo strzeliło gniazdko elektryczne? Cholera wie. Od takich spraw była straż pożarna. Niech oni się tym zajmą.

      Nad granicą przelecieli pół minuty później. Do Orawskiego Podzamcza mieli stąd tylko chwilę. Uwagę Szymona przykuł jadący szosą jeep. Kierowca pędził na złamanie karku, najwidoczniej bardzo się spieszył.

      Pierwsza słowacka miejscowość, nad którą przelecieli, wyglądała na wyludnioną. Prawdę mówiąc, wszystkie wsie i miasteczka po tej stronie granicy zawsze tak wyglądały. Samych Słowaków zostało niewielu, już prędzej można było spotkać Cygana, czy też, jak się teraz mówiło, Roma. Słowacy mieli z nimi nielichy problem. Ta grupa etniczna dynamicznie się rozrastała, podczas gdy samych Słowaków dramatycznie ubywało. Jeżeli nic się nie zmieni, to w ciągu dwóch dekad będzie tu mieszkać więcej Romów niż