religijnych. Niech zajrzą do książek dotyczących etnologii. Chciałbym, żeby zanotowali nazwiska studentów, którzy interesowali się tego rodzaju pracami. Trzeba też dowiedzieć się, na jaki temat Caillois pisał swą pracę dyplomową.
– A ja co mam robić?
– Ty przepytasz studentów z internatu. Każdego z osobna. Przebywają tutaj dniami i nocami, muszą więc znać uczelnię na wylot. Zwyczaje, nastroje, dziwne typy… Chcę wiedzieć, jak Caillois był oceniany przez innych. Zbierz też informacje o jego włóczęgach w górach. Znajdź tych, którzy mu towarzyszyli. Spróbuj wysondować, kto znał trasy jego wycieczek. Kto mógł dołączyć do niego tam na szlaku…
Joisneau spojrzał sceptycznie na komisarza. Niémans nachylił się do niego i powiedział cicho:
– Powiem ci, co tu mamy. Mamy przerażający mord, skurczonego trupa, z oznakami straszliwego cierpienia na twarzy. Wszystko to wygląda na jakieś szaleństwo. Ale na razie to nasz sekret. Mamy kilka godzin, może trochę więcej, żeby rozwiązać tę zagadkę. Potem wtrącą się media, zaczną się naciski, rozbudzą się emocje. Skoncentruj się. Zanurz się w tym koszmarze. Daj z siebie wszystko, co możesz. Tylko w ten sposób odsłonimy oblicze zła.
Porucznik robił wrażenie przestraszonego.
– Pan naprawdę uważa, że uda nam się w kilka godzin…
– Chcesz pracować ze mną, tak czy nie? – przerwał mu komisarz. – Wyjaśnię ci, jak ja to widzę. Kiedy mamy morderstwo, trzeba brać pod uwagę każdy szczegół z nim związany, jakbyś spoglądał w zwierciadło. Ciało ofiary, ludzie, którzy ją znali, miejsce zbrodni… We wszystkim tkwi część prawdy, szczególny aspekt zbrodni, rozumiesz? – Stuknął palcem w komputer. – Na przykład ten ekran. Kiedy się go włączy, pokaże nam, jak w lustrze, co robił każdego dnia Rémy Caillois, jego codzienne zajęcia, jego myśli. Znajdują się w nim szczegóły, drobne informacje, które mogą nas zainteresować. Trzeba się w to zagłębić. Spojrzeć na to z drugiej strony. – Podniósł się i rozłożył ręce. – Jesteśmy w szklanym pałacu, Joisneau, w labiryncie odbitych obrazów. Patrz więc uważnie. Bo gdzieś wśród tych luster, w jakimś ciemnym kącie kryje się morderca.
Joisneau stał z otwartymi ustami.
– Jak na praktyka snuje pan zbyt teoretyczne rozważania…
Komisarz trzepnął go dłonią po plecach.
– To nie filozofowanie, Joisneau. Po prostu takie jest życie.
– A pan, kogo pan zamierza przepytać?
– Ja? Porozmawiam z naszym świadkiem, Fanny Ferreirą. No i oczywiście z Sophie Caillois, żoną zabitego. Nic, tylko kobietki, Joisneau – mrugnął do niego. – Na tym polega praktyka.
5
Asfaltowa droga, nad którą wisiało posępne niebo, wiła się wśród budynków kampusu, z szarawymi i niebieskimi ścianami, z pordzewiałymi żaluzjami na oknach. Niémans jechał wolno – wcześniej zaopatrzył się w plan uniwersytetu – i w odpowiednim momencie skręcił w uliczkę prowadzącą do stojącego osobno gimnazjum. Dojechał do budynku z betonu, który przypominał raczej bunkier niż halę sportową. Wysiadł z samochodu i odetchnął głęboko. Siąpił drobny deszczyk.
Komisarz obrzucił spojrzeniem kampus z budynkami rozsianymi w odległości kilkuset metrów. Jego rodzice byli także nauczycielami, ale w małych szkołach na przedmieściu Lyonu. Nie pamiętał z tego nic lub prawie nic. Bardzo szybko zorientował się, że w pozornie ciepłym, przytulnym gniazdku rodzinnym panuje zakłamanie. Doszedł wówczas do wniosku, iż powinien się usamodzielnić. Im szybciej, tym lepiej. Kiedy skończył trzynaście lat, poprosił rodziców, by pozwolili mu kontynuować naukę w szkole z internatem. Nie próbowano mu tego wyperswadować, ale teraz jeszcze pamiętał dochodzący zza zamkniętych drzwi sypialni rodziców płacz matki. Nigdy nie wyzwolił się od tego wspomnienia. Wtedy właśnie zamknął się w sobie.
Cztery lata internatu. Cztery lata samotności, nauki i ćwiczeń fizycznych. Wszystkie jego nadzieje wiązały się z jednym celem, z jedną datą: wstąpieniem do wojska. Siedemnastoletni Pierre Niémans, wzorowy maturzysta, złożył podanie do szkoły oficerskiej. Kiedy lekarz wojskowy, w stopniu majora, oznajmił mu, iż nie został przyjęty, i wyjaśnił dlaczego, młody Niémans poczuł się urażony do głębi. Zdradziły go jego wewnętrzne, zbyt widoczne niepokoje. Wiedział, że już zawsze będzie mu się śnił długi korytarz bez wyjścia, zalany krwią, z wyjącymi wściekle w ciemności psami na samym końcu.
Inni chłopcy poddali się, wysłuchali pokornie orzeczenia psychiatrów. Tylko nie Pierre Niémans. Zaparł się, ponownie zaczął ćwiczyć, z jeszcze większą zaciętością i siłą woli. Ponieważ nie może być żołnierzem, wybierze inne pole walki: ulice, gdzie toczy się bitwa z pospolitym złem. Poświęci swoje siły i duszę wojnie bez laurów i sztandarów, lecz doprowadzi ją do końca. Niémans postanowił zostać policjantem. W tym celu poddawał się przez długie miesiące testom psychologicznym. Wkrótce wstąpił do szkoły policyjnej w Cannes-Écluse. Zaczęła się wówczas dla niego nowa epoka. Odnosił wyjątkowe rezultaty w strzelaniu. Nie ustawał w wysiłkach, żeby być jeszcze lepszym, jeszcze silniejszym. Stał się policjantem, który nie miał sobie równego – upartym, brutalnym, przebiegłym.
Najpierw pracował w komisariatach dzielnicowych, potem jako strzelec wyborowy znalazł się w brygadzie, z której powstała BRI – brygada dochodzeniowa i interwencyjna. Zaczęły się operacje specjalne. Zabił pierwszego człowieka. Wtedy po raz ostatni zmierzył się ze swoim własnym przekleństwem. Nigdy nie zostanie dumnym żołnierzem, walecznym oficerem. Będzie jednak nieustraszonym bojownikiem ulic, w ich przemocy i szaleństwie utopi własne lęki.
Niémans wciągnął głęboko górskie powietrze. Pomyślał o nieżyjącej od wielu lat matce. O coraz bardziej tracącej swe kształty przeszłości, o zacierających się wspomnieniach.
Nagle ujrzał biegnącego drobnym truchtem ogromnego psa, z krótką sierścią, lśniącą od mżawki. Wielkie żółte ślepia wpatrywały się w komisarza. Pies zbliżał się, kołysząc zadem. Niémans nie ruszał się. Pies był już zaledwie kilka kroków od niego. Zmarszczył wilgotny nos. Zaczął powarkiwać. Oczy mu zabłysnęły. Wyczuł strach człowieka.
Niémans stał jak sparaliżowany.
Jakaś nieznana siła skrępowała mu ręce i nogi. Zbladł jak ściana. Pies ujadał, wyszczerzając zęby. Niémans znał ten proces. Strach rodził strach i agresję. Pies szczerzył zęby, w jego gardle bulgotał ryk. Komisarz sięgnął po broń.
– Clarisse! Clarisse! Wracaj, Clarisse!
Niémans oprzytomniał. Spoza czerwonej zasłony dostrzegł siwego mężczyznę w swetrze, jaki noszą kierowcy ciężarówek. Zbliżał się szybkim krokiem.
– Czyś pan zwariował?
– Jestem z policji. Niech pan zabierze tego kundla – z trudem wydusił z siebie Niémans.
Mężczyzna był najwyraźniej oburzony.
– To rasowy pies. Chodź, Clarisse, chodź, moja maleńka.
Pan i jego zwierzę oddalili się. Niémans z trudem przełknął ślinę. W gardle czuł piekącą suchość. Pokiwał głową, schował broń i obszedł dokoła budynek. Skręcając w lewo, zmusił się do refleksji: od jak dawna nie zaglądał do swojej duszy?
Z drugiej strony budynku gimnazjum komisarz zauważył kobietę.
Fanny Ferreira stała w otwartych drzwiach i polerowała papierem ściernym czerwoną deskę. Komisarz pomyślał, że pewnie za jej pomocą pokonuje rwącą wodę potoków.
– Dzień