numer rejestracyjny GQV osiem-osiem-jeden.
– Tak? A jakie masz życzenie?
– Dowiedz się, jaką ma sprawę, i załatw go.
Schowek znajdował się dwanaście mil na wschód od Vegas. Wayne senior nazywał go bunkrem Führera. Był to zarośnięty pustynną roślinnością cementowy sześcian zatopiony w sztolni. Zaraz przy I-15.
Wayne przyniósł latarkę, puszkę benzyny i zapalniczkę zippo. Znajdował się milę od międzystanowej. W krypcie spoczywały kopie traktatów nienawiści seniora i jego listy subskrypcyjne.
Wayne zaparkował w zatoczce nieopodal stacji Chevrona i piechotą ruszył na pustynię. Czterdzieści jeden stopni w środku nocy. Piasek wsysał mu stopy i spowalniał jego krok. Brnął z trudem. To był bardzo, bardzo wolny marsz. Cały czas myślał o Dallas.
Dotarł. Odgarnął gałęzie krzewów, otworzył drzwi i wyciągnął literaturę nienawiści. Tytuły raziły z okładek. Zobaczył Pokolenie mieszania ras i Żydowski gulasz: książka kucharska. Zobaczył tytuł Papież Poncjusz. Jak papiści rządzą zżydziałymi narodami. Zobaczył spreparowane zdjęcie doktora Kinga i małych murzyńskich dzieci. Zobaczył faksymilia eleganckich wydań Kloranu.
Ogołocił półki. Taszczył papier i atramentem zabarwił sobie ramiona na czarno. Zobaczył nagłówki nienawiści. Zobaczył pornograficzne komiksy nienawiści. Zobaczył zdjęcia linczów z żartobliwymi podpisami.
Ułożył wielki stos nienawiści. Miał ponad dwa metry wysokości. Polał go benzyną. Puścił iskrę z zippo i podpalił go.
Stos zapłonął wysoko w górę. Wielkie czarne niebo poczerwieniało.
13
(Las Vegas, 10.08.1968)
Niebo z czerwonego stało się pomarańczowe. Dwight stanął przy dystrybutorze i patrzył.
Płomień podświetlił piasek pustyni i autostradę. Zobaczył samochód Wayne’a w zatoczce. Przywiódł go tutaj instynkt łapsa.
Dwaj pracownicy stacji stali obok niego, wybałuszając oczy. Gorący wiatr przyniósł w ich stronę dym. Dwight podszedł do budki telefonicznej, wrzucił ćwierćdolarówki i zadzwonił do LA.
W dymie gęsto było od kawałków papieru. Dwight poczuł ukłucie. Karen odebrała natychmiast.
– Halo?
– To ja.
– Masz nie dzwonić, kiedy on jest w mieście, do diabła.
– Mów do mnie powoli, proszę – powiedział Dwight. – Tylko przez chwilę, proszę.
Karen coś odpowiedziała. Nie słyszał tego. Oczy miał mokre i szalone. Nie umiał powiedzieć, czy to od dymu, czy od pokręconej miłości do Wayne’a.
14
(Miami, 10.08.1968)
Dym i ogień. Czarnuchy nie chciały przestać. Wystrzały, syreny i świetlny szoł o czwartej nad ranem.
Crutch wjechał na parking Avisa. Siadło sprzęgło w jego wynajętym wozie. Skrzynia biegów się rozwaliła. Samochodem szarpało. Zadzwonił wcześniej. Facet w recepcji powiedział: w dupę z zamieszkami. Niech pan zaraz przyjeżdża.
Dym i ogień. Bagienny upał. Pomarańczowe niebo obramowane jasnym fioletem.
Samochodem rzuciło i zgasł na stacji benzynowej. Crutch wysiadł i się przeciągnął. Oszołomiły go upał i opary. Głowa go bolała. Non stop siedział przy podsłuchach. Był na nogach Bóg wie jak długo…
Ktoś go pchnął. Albo coś. Zatoczył się z powrotem do wozu. Głową uderzył o dźwignię zmiany biegów. Ramionami o deskę rozdzielczą. Ktoś go przyszpilił. Albo coś. Był cały czarny. Albo było.
Nagle kolano na jego plecach. Nagle pistolet wbity w twarz. Z tłumikiem i odciągniętym kurkiem.
– Dlaczego śledzisz Wayne’a Tedrowa? Mów szczerze. Ściemnianie sprawi, że umrzesz śmiercią straszliwszą.
Francuski akcent. Żabojad. Żab-couture całe w czerni.
– Powtarzam. Dlaczego śledzisz Wayne’a Tedrowa?
Crutch usiłował się modlić. Słowa mieszały mu się w głowie. Moczowody mu się napełniły. Wytrzymał. Pomógł ciężar ciała tamtego. Przypomniał sobie swój amulet – łapkę zajęczą i tajemną wiedzę Kościoła luterańskiego.
– Powtórzę.
Kiszka stolcowa też mu się napełniła. Wytrzymał. Pomógł ciężar ciała tamtego. Otworzył usta. Pisnął i wydobył jakiś dźwięk. Bóg albo jakiś inny niewidzialny pojeb zesłał mu słowa. Zobaczył swoją matkę. Usłyszał „Doktor Fred”, „Howard Hughes”, „Wtyka w Grapevine”, „Milion dolarów”. Usłyszał „martwa kobieta”, „kobieta z blizną po nożu”, „zielone kamienie”. Usłyszał „Niech mnie pan nie zabija” sześć miliardów razy w ciągu sześciu sekund.
Zamknął oczy. Napełniły mu się kanaliki łzowe. Wytrzymał. Pomogło zagryzanie języka. Sześć miliardów lat minęło w ciągu sześciu sekund. Zobaczył swoją matkę i Danę Lund sześć miliardów razy. Próbował modlitw i odgrzebywał hymny.
Ciężar zniknął. Zacisnął moczowody, kiszkę stolcową i kanaliki łzowe i wytrwał w suchości. Pachniało brandy. Zapach mocno dotknął jego warg. Otworzył usta. Odchylił głowę i upił łyk. Gardło mu się ścisnęło. Otworzył szerzej i płyn przepłynął. Otworzył oczy i zobaczył Żabojada.
– Byłem już wcześniej skłonny do litościwych ustępstw. Musisz utwierdzić mnie w przekonaniu o celowości twojego młodzieńczego uporu i potencjale potulności.
Crutch przeczołgał się na siedzenie pasażera. Serce dalej mu łomotało. Spocił się od stóp do głów. Żabojad wyciągnął się na fotelu kierowcy. Uszczknął z piersiówki i podał ją Crutchowi. Crutch golnął brandy i wyjrzał przez okno. Dymu, syren i oddziałów prewencji było jeszcze więcej – czarnuchy po prostu nie chciały przestać.
– Może cię poproszę, żebyś przekazywał mi informacje – powiedział Mesplède.
Crutch kiwnął głową – tajes, tajes, tajes.
Piersiówka krążyła między nimi. Wręcz synchronicznie. Patrzyli nieruchomym wzrokiem, a Żabojad mówił. Tylko o KUBIE. O le grand putain Fidelu Castro i Sprawie Kubańskiej Wolności. O zdradzie JFK w Zatoce Świń. O polityce ustępstw LBJ wobec komuchów. O zniewieściałym dostosowaniu się Ameryki i Karaibów do zalewu Czerwonego Jeziora. O dzielnych ludziach gotowych umrzeć, żeby postawić tamę Czerwonej Fali.
Piersiówka krążyła. Przemowa się ciągnęła. Crutch miał największy w życiu zamęt w głowie.
15
(Las Vegas, 10.08.1968)
Nocna pielęgniarka zrobiła sobie przerwę, żeby na dole pograć na automatach. Wayne wpadł na nią w kasynie.
– Wygląda pan na chorego, przyniosę panu coś – powiedziała.
Wszedł na górę schodami i pozbył się nadmiaru ciśnienia. Wciąż śmierdział spalonym papierem. Drzwi do ich apartamentu nie były zamknięte na klucz. Wszedł do sypialni Janice.
Światła były włączone. Stojak na kroplówkę i kroplówka leżały na podłodze. Rurka wciąż łączyła się z ramieniem Janice. Igła trochę się wysunęła.
Dwie puste fiolki na nocnym stoliku. Seconal i dilaudid. Krótki liścik: „Cokolwiek zamierzasz – proszę, nie w moim imieniu”.
Wayne