sprawa – powiedział Clyde. – To takie moje hobby. I tak właśnie poznałem Marsha.
– Niewiele o tym wiem. Jack Leahy przez jakiś czas prowadził to z ramienia Biura.
– Zgadza się. Sprawa wciąż nierozwiązana, a poplamione atramentem banknoty od czasu do czasu ciągle się pojawiają w getcie. Czasami policja zabiera się za ludzi obracających tymi banknotami, tak żeby nie wyjść z wprawy. Tak właśnie było z Marshem. Nieświadomie puścił dwie dychy, a tu ups, Scotty Bennett.
Dwight ziewnął. Powieki mu opadały. Ten cholerny fotel był wymarzony do spania.
– Nie przerywaj sobie.
Clyde wypuścił kółka dymu.
– Więc Scotty dopadł Marshalla i naciskał na niego, a Scotty B. naciskający to naprawdę niemiły widok. Marsh zadzwonił do kumpla, a ten kumpel do mnie. Wyciągnąłem Marsha z tego gówna ze Scottym i zrobiłem z niego infiltratora. Wpuściłem go w kilka poronionych lewicujących grup i grup kolorowych, a Marsh był cholernie dobrą wtyczką. Uwielbia akcję, więc złożył podanie do policji i dostał się pomimo protestów Scotty’ego.
Dwight ziewnął.
– Opowiedz mi o jego poglądach politycznych. Nie może być lewicowcem ani białofobem, bo policja by go nie przyjęła.
Clyde odpalał papierosy jeden od drugiego.
– Jakich poglądach politycznych? To gracz. Żyje, żeby grać, i tylko gra się liczy, a jedyne pojeby, które nie wiedzą, że to gra, to te bogate prawicowe świry, które płacą mi, żebym umieszczał wtyczki. To kopalnia złota. Ściągam siedemdziesiąt pięć tysięcy rocznie z Freda Hiltza i Charliego Torona.
Dwight przetarł oczy.
– Ja właśnie zrobiłem interes z doktorem Fredem.
– Mój chłopak Don Crutchfield właśnie dla niego łazi teraz za jakimś mormońskim zasrańcem w Chicago.
– Lewicowym mormonem?
– Prawicowym mormonem, jebaką, który wsadzał jednej piździe, której wsadzał Fred. Jezu, nie pytaj. To już trwa całe lato i na razie jestem na tym zarobiony trzydzieści dwa tysie.
Dwight podniósł słuchawkę telefonu na biurku. Clyde kiwnął głową zachęcająco. Dwight zadzwonił do kadrowego w Policji LA. Kadrowy ciągle miał pod ręką akta Marsha Bowena. Dwight poprosił o aktualną rozpiskę służby. Kadrowy powiedział, że Bowen jest w Chicago, gdzie odwiedza chorego ojca.
Clyde wypuścił kółka dymu aż pod niebo. Dwight odłożył słuchawkę.
– Jest w Chicago, a ja nie mogę się stąd wyrwać. Możesz tego swojego Crutchfielda poprosić, żeby za nim pochodził? Chcę coś o nim wiedzieć, zanim do niego uderzę.
– Pewnie, ale chętnie bym się dowiedział, co jest grane.
– Pan Hoover chce zamieszać trochę gówna czarnuchom.
Zjedli kolację przy telewizorze. Relacja przedkonwencyjna zajmowała cały czas antenowy. Wyglądało to jak parada upiorów. Burmistrz Daley wyglądał na kosmicznie wkurzonego. Hubert Humphrey wyglądał na z góry przegranego. Kamera pokazała długowłose dzieciaki zebrane przed halą. Wyglądały złowrogo. Gwizdały na szeregi gliniarzy z prewencji. Gliniarze wyglądali jak gargulce.
Karen patrzyła w skupieniu. Dwight jadł. Dina rysowała w książeczce do kolorowania.
Zawsze rysowała choppery i radiowozy. Doprowadzało to Karen do szału.
Materiał filmowy truł. Hasła upiorów brzmiały, jakby je zmiksowano. Kamera przejechała po buczących Murzynach. Jedna kobieta pochłaniała frytki.
Wayne siedział nad Tahoe. Był panem Naciągaczem. Drakula i Farlan Brown to intryganckie elfy. Pan Naciągacz to wypróbowany współpracownik. Przedstawienie musi trwać. Przezwyciężył swój ostatni bambusowy galimatias i występował.
Materiał filmowy truł. Dina kolorowała uśmiechniętego psa i rysowała mu kły. Karen ściskała mu kolano i starała się nie palić.
Tłusty Murzyn wygłaszał mowę ku czci doktora Kinga. Erupcja konfabulacji. Światła przygasły do pokazu slajdów. Na ekranie pojawiło się zdjęcie Kinga. Dwight zamknął oczy. Puls mu przyspieszył. Kilka razy odetchnął głęboko i próbował się pozbierać. Karen pochyliła się nad nim.
– Ostatnio jesteś niespokojny.
– Ciągle mam przejebane ze snem.
– Kiedy jesteś niespokojny, ja też jestem niespokojna.
Dwight otworzył oczy.
– Nie bądź, dobra?
Karen się uśmiechnęła.
– Powiedz mi, jak to zrobić, dobra?
Dwight wcisnął guzik na pilocie. Telewizor się wyłączył. Dina tego nie zauważyła. Karen przesunęła dłoń po jego nodze.
– Powinnam być w Chicago.
– Jezu, kochanie.
– Mam ochotę powysadzać jakieś faszystowskie posągi.
– Chciałbym to zobaczyć.
– Może będę miała dla ciebie informatora. To kobieta, ma na imię Joan.
20
(Chicago, 25.08.1968)
Na Loop było gorąco. Zmienny wiatr znad jeziora mobilizował termometr do działania. Gliniarze mieli na sobie hełmy i koszulki z krótkimi rękawami. Byli uzbrojeni w pałki policyjne. Hipisi mieli ciuchy profanujące flagę. Byli uzbrojeni w butelki z colą i kamienie.
Potencjalna awantura. Obie grupy aż się do tego rwały. Nocny upał mówił: Śmiało! Tego właśnie chcesz.
Crutch patrzył. Ściskał torbę ze spożywczego i stał poza zasięgiem. Jego fryzura na rekruta i niedzisiejsze ciuchy stanowiły kamuflaż. Długowłosi go ignorowali. Gliny uznały, że zgadza się z nimi.
Pojebstwo. Najpierw Miami, teraz to.
Starcie. Gliniarze podeszli o pięć centymetrów. Hipisi o dziesięć. Odległość się zmniejszyła, zrobiło się duszno.
Crutch patrzył. Deksedryna i kawa przyprawiały go o psychodelik. Nie spał od trzydziestu trzech godzin. W Ambasadorze siedział przy podsłuchu. Farlan Brown wyprawiał imprezę w pokoju obok. Gorzała, dziewczyny i polityczne okrzyki. Brown rżnął dziewczyny i smarował delegatom. Brown obiecywał im czartery w Hughes Air. Brown przyciskał ich o szczegóły kampanii Humphreya, żeby Wayne Tedrow i spółka mogli Huberta wyruchać.
Gliniarze ruszyli się o pięć centymetrów. Hipisi o dziesięć. Odległość się zmniejszyła. Nienawiść przybrała na sile.
Crutch patrzył. Starcie przyprawiało go o nerwowość. Clyde za dużo na niego włożył. Miał ten cały podsłuch i dodatkową robotę: śledzić w mieście jednego gliniarza z LA. Od tego zadania miał teraz największe ciśnienie.
Gliniarze się podsunęli. Hipisi się podsunęli. Tłusty świr wrzasnął „Świnia!”. Gliniarze natarli. Hipisi się zachwiali. Kędzierzawy chłopak cisnął kamieniem. Ten odbił się od hełmu chudego gliniarza. Gliniarze ruszyli ławą, przodem pałki. Hipisi nie mieli gdzie się odwrócić, nie mieli zasięgu, by rzucać. Wykoszenie: gliniarze deptali, kopali i pałowali głowy na ziemi.
Do burdy podjechał samochód. Coś się zapaliło na czerwono. Dwóch czarnuchów rzuciło w gliniarzy płonący pocisk z psim gównem. Doleciał niedaleko. Torba się rozerwała i opiekła łajnem kilkoro zadeptywanych dzieciaków. Czarnuchy zrobiły ten taki gest z zaciśniętą pięścią i się