E L James

Mister


Скачать книгу

teraz rozumiem. Naprawdę jesteś bardzo złożonym facetem. – Uśmiecha się, teraz już nieco bardziej pewna siebie. I dobrze. Jest prawdziwą boginią.

      – Człowiekiem renesansu – odpowiadam z przesadną skromnością, a ona przestaje się uśmiechać i robi zakłopotaną minę.

      – Coś się stało? – pyta.

      Stało? O czym ona, do cholery, mówi?

      – Nie, nic. – Rozlega się brzęczenie mojego telefonu; to SMS informujący, że taksówka już podjechała.

      – Zadzwonię do ciebie – mówię i pomagam jej włożyć żakiet.

      – Nie, nie zadzwonisz. Ale nie przejmuj się. Po to właśnie masz Tindera. Przynajmniej dobrze się bawiłam.

      – Ja też. – Nie będę się z nią spierał. – Odprowadzić cię na dół?

      – Nie, dziękuję. Jestem już duża, dam sobie radę. Do widzenia, Maximie. Miło było cię poznać.

      – I nawzajem… Heather.

      – Dobra robota. – Promienieje, zadowolona, że zdołałem zapamiętać jej imię. Nie sposób nie odwzajemnić jej uśmiechu. – Tak lepiej – mówi. – Mam nadzieję, że znajdziesz to, czego szukasz. – Wyciąga szyję i całuje mnie szybko w policzek. Odwraca się i idzie do windy, stawiając chwiejne kroki w tych swoich szpilkach.

      Ze zmarszczonym czołem spoglądam za jej oddalającą się postacią, podziwiając zgrabny tyłeczek poruszający się pod czerwoną sukienką.

      Znajdę to, czego szukam? Co to, do cholery, miało znaczyć?

      Przecież wszystko mam. Właśnie miałem ciebie, jutro będzie jakaś inna. Czego mi jeszcze trzeba?

      Z jakiejś nieznanej mi przyczyny jej słowa mnie irytują, ale wyrzucam je z głowy i wracam do łóżka, zadowolony, że sobie poszła. Kiedy jednak zdejmuję dżinsy i wślizguję się pod kołdrę, wciąż słyszę jej prowokujące słowa.

      Mam nadzieję, że znajdziesz to, czego szukasz.

      Skąd jej się to, do cholery, wzięło?

      Właśnie odziedziczyłem ogromne posiadłości w Kornwalii, Oxfordshire i Northumberland, a oprócz tego jeszcze nieduży kawałek Londynu – ale za jaką cenę?

      Przed oczami staje mi blada, pozbawiona życia twarz Kita.

      Cholera.

      Odpowiadam teraz za tylu ludzi, zbyt wielu, zdecydowanie zbyt wielu: rolników, których najmujemy, pracowników w moich posiadłościach, służbę w czterech domach, budowlańców w Mayfair…

      Cholera.

      Niech cię szlag, Kit. Musiałeś umierać?

      Zamykam oczy, próbując powstrzymać łzy, których dotąd nie uroniłem, i ze słowami Heather wciąż dzwoniącymi w uszach zapadam w niebyt.

      ROZDZIAŁ DRUGI

      ALESSIA WPYCHA RĘCE głębiej do kieszeni starej kurtki Michała, na darmo próbując ogrzać zziębnięte palce. Wtulona w szalik brnie w lodowatej zimowej mżawce w stronę apartamentowca przy Chelsea Embankment. Jest środa, jej drugi dzień bez Krystyny, i właśnie zmierza do wielkiego mieszkania z fortepianem.

      Pomimo okropnej pogody jest zadowolona, bo udało jej się przeżyć podróż zatłoczonym pociągiem bez uczucia niepokoju, które towarzyszyło jej do tej pory. Zaczyna rozumieć, że Londyn właśnie taki jest. Za dużo ludzi, za dużo hałasu, za dużo ruchu na ulicach. A najgorsze jest to, że tutaj nikt się do nikogo nie odzywa, poza szybkim „przepraszam”, kiedy kogoś potrąci, albo „proszę się przesunąć do przodu wagonu”. Wszyscy chowają twarze za darmowymi gazetami, słuchają muzyki przez słuchawki albo gapią się w swoje telefony i e-booki, unikając jakiegokolwiek kontaktu wzrokowego.

      Dzisiaj rano Alessii się poszczęściło, bo znalazła w pociągu miejsce siedzące, ale kobieta obok niej prawie cały czas wydzierała się do telefonu, rozprawiając o wczorajszej nieudanej randce. Alessia nie zwracała na nią uwagi i czytała gazetę, żeby szlifować angielski, ale wolałaby włożyć słuchawki i słuchać muzyki, a nie głośnego zawodzenia jakiejś kobiety. Kiedy przeczytała wszystko, zamknęła oczy i marzyła o majestatycznych górach pokrytych połaciami śniegu i pastwiskach, na których powietrze pachniało tymiankiem i rozbrzmiewało brzęczeniem pszczół. Tęskni za domem. Tęskni za ciszą i spokojem. Tęskni za matką i za swoim fortepianem.

      Porusza palcami w kieszeniach, gdy przypomina sobie wprawki, na których ćwiczyła; wyraźnie słyszy w uszach nuty, widzi dokładnie, jak rozbłyskują kolorami. Kiedy ostatni raz grała? Na myśl o fortepianie, który czeka na nią w mieszkaniu, jest coraz bardziej podekscytowana.

      Wchodzi do wiekowego budynku i kieruje się do windy, ledwo panując nad ogarniającym ją podnieceniem, kiedy wjeżdża na najwyższe piętro. Przez kilka godzin w poniedziałki, środy i piątki to cudowne miejsce, te wielkie, przestronne pokoje z ciemnymi drewnianymi podłogami i salonowym fortepianem należą wyłącznie do niej. Otwiera drzwi i chce wyłączyć alarm, lecz ku swemu zdumieniu zauważa, że nie słychać sygnału ostrzegawczego. Może alarm się zepsuł albo nikt go nie włączył. Albo… Nie. Z przerażeniem uświadamia sobie, że w takim razie właściciel mieszkania musi być w domu. Nasłuchuje uważnie, próbując wyłapać jakieś oznaki życia. Stoi w ogromnym holu, otoczona wielkimi czarno-białymi zdjęciami przedstawiającymi różne krajobrazy. Nic nie słyszy.

      Mirë.

      Nie. „Dobrze”. Angielski. Myśl po angielsku. Ktokolwiek tu mieszka, musiał wyjść do pracy i zapomniał o włączeniu alarmu. Nigdy tego człowieka nie spotkała, ale musi mieć dobrą pracę, bo mieszkanie jest gigantyczne. Jak inaczej byłoby go na nie stać? Alessia wzdycha. Musi być bogaty, ale przy tym okropny z niego flejtuch. Była tu już trzy razy, z czego dwa z Krystyną, i za każdym razem w mieszkaniu panował potworny bałagan. Trzeba było je sprzątać i pucować godzinami.

      Przez świetlik na końcu holu sączy się szare światło dnia, więc Alessia naciska włącznik i ogromny kryształowy żyrandol nad jej głową budzi się do życia, zalewając korytarz blaskiem. Dziewczyna zdejmuje szalik i razem z kurtką wiesza go w szafie przy drzwiach. Z plastikowej siatki wyjmuje stare trampki, które dostała od Magdy, i, ściągnąwszy przemoczone botki i skarpetki, wsuwa je, szczęśliwa, że jej zmarznięte stopy się w nich ogrzeją. Cienki sweterek i T-shirt nie nadają się na to zimno. Szybko pociera sobie ramiona, żeby pobudzić w nich krążenie, i przez kuchnię idzie do pralni. Tam rzuca na blat swoją siatkę. Wyciąga z niej nylonowy fartuch od Krystyny, który zupełnie na nią nie pasuje, i wkłada go, a głowę obwiązuje bladoniebieską chustką, chowając pod nią swój gruby warkocz. Z szafki pod zlewem wyjmuje pojemnik z przyborami do sprzątania, znad pralki bierze kosz na brudne rzeczy i idzie prosto do jego sypialni. Jeśli się pospieszy, posprząta mieszkanie przed czasem i przez chwilkę będzie miała fortepian dla siebie.

      Otwiera drzwi, ale nieruchomieje w progu.

      Jest tutaj.

      Ten mężczyzna!

      Śpi kamiennym snem, zupełnie nagi, rozwalony na wielkim łóżku. Alessia, wstrząśnięta i zafascynowana jednocześnie, stoi jak zamurowana i gapi się na niego. Mężczyzna zajmuje całą długość łóżka, zaplątany w kołdrę, ale jest nagi… zupełnie nagi. Twarz ma zwróconą w jej stronę, lecz zasłaniają ją rozczochrane brązowe włosy. Jedną rękę ma wsuniętą pod poduszkę, na której wspiera głowę, drugą trzyma skierowaną ku Alessii. Ma szerokie, pięknie wyrzeźbione ramiona, na bicepsie widać skomplikowany tatuaż, częściowo ukryty pod pościelą. Plecy musnęło słońce, lecz opalenizna