tym zajmę – zaoferowała się Magda, po czym bez słowa pożegnania wyszła z gabinetu.
Marcelina powoli wypuściła powietrze, starając się skoncentrować na diagnozie. Pozostawało czekać na zabieg.
Tymczasem Magda zadzwoniła przy furtce przedszkola i grzecznie powiedziała, w jakiej sprawie przyjechała. Woźna sprawdziła listę osób upoważnionych do odbioru rodzeństwa Pawłowskich, ale nazwisko Rybińskiej na niej nie figurowało. Kobieta uprzejmie, acz jednoznacznie odmówiła wydania dziecka. Magda z uporem maniaka naciskała na dzwonek raz, drugi i kolejny, ale nikt więcej się nie odezwał. Wreszcie zaczęła krzyczeć i z całej siły kopać w furtkę, wzbudzając niemałe zainteresowanie przechodniów. W końcu oparła się plecami o bramkę i czekała. W środku było dziecko jej przyjaciółki, której obiecała pomoc. Nie może się poddać. To nie w jej stylu. Nerwowo przestępowała z nogi na nogę.
Dochodziła szesnasta. Kobieta upatrywała nadziei w tym, że za chwilę rodzice zaczną odbierać swoje dzieci. Odsunęła się od furtki. Wyjęła telefon. Co rusz przytykała go do ucha, jakby właśnie z kimś rozmawiała. Nie musiała długo czekać na umęczonego pracą ojca, który w zamyśleniu podszedł do bramki, nacisnął przycisk i się przedstawił. Wszedł na teren przedszkola, nie bacząc na to, że Magda energicznym krokiem ruszyła w ślad za nim. Sunęła za mężczyzną i dopiero kiedy dotarła do drzwi wejściowych, natrafiła na uważny wzrok woźnej. Nie zamierzała wchodzić z tą kobietą w zbędne dyskusje, dlatego przyspieszyła kroku i wpadła do środka niczym burza.
– Chwileczkę! Niech zaczeka!
Magda nie zwolniła kroku.
– Niech zaczeka, mówię! – powtórzyła woźna, depcząc jej po piętach.
Szybka ocena sytuacji nie pozostawiała Magdzie najmniejszych wątpliwości. Żandarm nie odpuści. Musiała stanąć z nią twarzą w twarz.
– Po kogo? – spytała starsza kobieta o wyrazistych rysach, które dodatkowo eksponowały związane wysoko włosy, gdzieniegdzie wyślizgujące się spod czerwonej gumki.
– Muszę zabrać Amelkę Pawłowską do domu.
– Już mówiłam, że nie mam na liście pani nazwiska – odparła, przypominając sobie sytuację sprzed kilku minut.
– Ale matka… Jej matka jest w szpitalu z Olafem – tłumaczyła Magda, a podniesiony głos niósł się po korytarzu. – Zostanie tam z nim na noc, więc muszę jej pomóc.
– Pani, jakby tak każdy mógł zabrać dziecko bez pisemnej zgody rodziców, to dopiero byśmy mieli.
– Ale ja muszę!
– Najpierw upoważnienie, później dziecko. – Woźna się uparła, biorąc do ręki szczotkę.
Magda niepewnie spojrzała na ucieleśnienie jędzy z najgorszych koszmarów.
– Może ten jeden raz przymknie pani oko na procedury? Amelka na pewno mnie pozna i powie, kim jestem.
– Co z wami, młodymi, jest nie tak? – zastanawiała się, grożąc jej miotłą. – Przepisy nie są po to, żeby je łamać!
– Chcę rozmawiać z dyrektorem przedszkola – zażądała Magda.
– Umówiona była? – spytała z nieukrywaną satysfakcją.
– Chodzi o dziecko! – Magda podniosła głos. – Nie muszę się umawiać! Chcę rozmawiać z dyrektorem!
Zaintrygowany hałasem dochodzącym z korytarza, dyrektor wychylił się z gabinetu i przez chwilę przypatrywał się zajściu. Widząc pioruny miotane przez panią Władzię, woźną z blisko czterdziestoletnim stażem pracy, której każda mucha się boi, postanowił wkroczyć do akcji.
– Dzień dobry. To pani dziś pomagała mamie Olafa, tak? – spytał, poprawiając krawat, który nieco się przesunął.
– Tak. Jestem przyjaciółką Marceliny Pawłowskiej – przypomniała Magda, starając się opanować nerwowe drżenie głosu. – Olaf musi zostać w szpitalu. Nie ma nikogo, kto mógłby odebrać Amelkę. Wiem, że nie mam upoważnienia, ale przysięgam, że ona mnie zna i na pewno zechce ze mną pójść.
– Każdy tak mówi – wtrąciła woźna, łypiąc na kobietę.
– Dziękuję, pani Władziu, poradzę sobie. – Mężczyzna zareagował natychmiast. – Proszę wrócić do swoich zajęć.
Woźna jeszcze przez chwilę stała bez ruchu, groźnie spoglądając to na dyrektora, to na intruza starającego się wyprowadzić ją w pole. Ją? Osobę, która obcierała gile połowie mieszkańców Żyrardowa, gdy chodzili do przedszkola? Za swoje oddanie otrzymała medal od prezydenta miasta. Wciąż wisi nad jej łóżkiem i wita ją każdego ranka, gdy kobieta zrywa się, by biec do pracy, choć od kilku lat mogłaby cieszyć się emeryturą. Po co? Ona była niezastąpiona. Młodzi niczego nie potrafią i na niczym się nie znają.
– Pani Władziu – ponaglał mężczyzna, widząc ociąganie. – Zapraszam do gabinetu – zwrócił się do Magdy, ale ta stała w miejscu. – Musimy dopełnić kilku formalności – wyjaśnił.
– Oczywiście – odparła wreszcie i ruszyła w ślad za dyrektorem.
Później miała możliwość bliżej go poznać. Polubiła go, a może po prostu czuła wdzięczność za to, że tamtego popołudnia wzniósł się ponad przepisy i dostrzegł człowieka oraz jego potrzeby.
Kilka randek. Parę wspólnie spędzonych nocy. Miłe wspomnienia. Eleganckie rozstanie – takie ceniła najbardziej. Profesjonalizm niczym w firmie. Początek i koniec współpracy winny przebiegać w miłej atmosferze. W przypadku pana dyrektora tak to właśnie wyglądało.
Marcelina doskonale znała przyjaciółkę i wiedziała, jak wielkim zaskoczeniem jest dla niej ta ciąża, dlatego starała się jej pomóc przebrnąć przez trudny okres. Dzwoniła codziennie, pytając, jak się czuje, i niemal płynnie przechodziła do opowiadania o swoich bolączkach, gdy sama chodziła w ciąży. Wiedziała, że Magda, choć nie uzewnętrznia uczuć, bardzo przeżywa wszystko, z czym przyszło jej się zmierzyć. Patrząc na jej rozterki, Marcelina cieszyła się, że ma to za sobą. Zupełnie inaczej przechodzi się ciążę po dwudziestce niż w wieku czterdziestu lat. Co do tego nie miała najmniejszych wątpliwości.
– Do ryby doskonale pasuje tonik – zwróciła się do Magdy, która wciąż była poirytowana.
– Co? – zdziwiła się przyjaciółka, przewracając oczyma.
– Może spróbujesz? – nalegała Marcelina niezrażona miną siedzącej obok niej kobiety. – Podobno ciężarne mają wyczulony smak.
– Nie pamiętasz, jak to jest? – spytała Magda.
– Nie musisz nam przypominać o wieku. – Do rozmowy dołączyła Lidka, która dotychczas skupiała się na menu.
– Gdzieżbym śmiała – oświadczyła Magda, nieco się rozpogadzając.
– Okresu ciąży wolę nie pamiętać. W moim przypadku to nie był stan błogosławiony, tylko przeklęty – wyjaśniła pediatra, po czym sięgnęła po szklankę z wodą, jakby chciała przełknąć wspomnienia i nie wracać do nich.
– A co ja mam powiedzieć? – spytała Marcelina. – Od razu z grubej rury: bliźniaki.
– Ty jesteś moją idolką. Nie mam pojęcia, w jaki sposób obrabiałaś dwoje brzdąców, które najchętniej nie rozstawałyby się z tobą przez dwadzieścia cztery godziny na dobę – stwierdziła Magda, a w jej