gładko wytraciła prędkość, a załogi zajęły się przygotowaniami zarówno do misji planetarnej, jak i obowiązkowego patrolu, który Konfederacja uznała za standardową procedurę dla okrętu znajdującego się na orbicie niezabezpieczonej planety.
Eric nie był pewien, jak Koloniści przyjmą sugestię, że ich świat nie jest zabezpieczony. Po tym, jak miał przyjemność z nimi obcować, nie sądził, by mieli coś przeciwko parze myśliwców wylatujących na zwyczajny patrol. Choć szczerze mówiąc, była to kolejna rzecz do poprawki. Taki patrol mógł się sprawdzić w wielu sytuacjach na Ziemi, gdy generalnie wiedziało się, z jakiego kierunku może zaatakować wróg. W przestrzeni kosmicznej do zwykłej kontroli o małym zasięgu potrzebny był patrol składający się z co najmniej szesnastu jednostek.
Uznał jednak, że ten problem może poczekać.
Personel ziemskiej ambasady zbliżył się niepewnie od strony drugiej windy. Strażnicy marines szli na czele pochodu i byli najbardziej opanowanymi osobami w tej grupie, maszerując niemal swobodnym krokiem w swych magnetycznych butach. Ambasador, personel pomocniczy oraz sekretarze szli zaraz za nimi.
Ambasador LaFontaine była kobietą o niespotykanym wzroście, liczącą sobie czterdzieści kilka lat. Wyglądała równie arystokratycznie, jak brzmiało jej nazwisko i wskazywała pozycja, choć z jej akt Eric dowiedział się, że tak naprawdę pochodziła z rodziny o niskim statusie społecznym z Nowego Brunszwiku. Osiem lat temu zyskała rozgłos dzięki negocjacjom, które doprowadziły do zawieszenia broni kończącego wojnę z Blokiem, i od tamtego czasu stała się potężnym graczem w rozgrywkach politycznych Konfederacji.
Eric zastanawiał się, czy misja była oznaką jej słabnącej, czy też umacniającej się pozycji. Owszem, objęcie stanowiska pierwszego ambasadora w pozaziemskiej cywilizacji było czymś, co gwarantowało nieśmiertelność, choć z drugiej strony skutecznie odsuwało ją od wewnętrznej polityki Konfederacji na co najmniej kilka lat.
Cokolwiek to było, Weston się tym nie przejmował. Polityka znajdowała się poza kręgiem jego zainteresowań.
Dwójka doradców pani ambasador posiadała równie doskonałe, choć nieco szczuplejsze akta. W ciągu ostatniej dekady brali udział w różnych negocjacjach, i to z dobrym skutkiem, więc Eric ucieszył się, że tę stronę sprawy może pozostawić w odpowiednich rękach.
– Pani ambasador – przywitał się, podchodząc bliżej – miło znów panią widzieć. Szkoda, że nie mieliśmy więcej czasu na rozmowy w trakcie podróży.
– Całkiem zrozumiałe, kapitanie – odparła gładko LaFontaine ze swobodnym uśmiechem. – To była bardzo… interesująca podróż. Nie byłoby ze mnie pożytku w rozmowie przy stole, nawet gdybym była bardzo głodna.
Eric uśmiechnął się lekko, kiwając głową.
– Proszę mi wierzyć, znam to uczucie. Napęd skokowy nie jest najłatwiejszym sposobem podróżowania, za to na pewno najszybszym.
– Racja.
Eric wskazał wahadłowiec, przy którym trwały przygotowania.
– To nasz statek, pani ambasador. Jeśli pani i pani zespół zechcecie, możecie wejść na pokład i rozgościć się. Wyruszamy za dwadzieścia minut.
– Dziękuję, kapitanie. – Skinęła głową, a potem nakazała swojej grupie ruszyć na miejsce.
Marines szli blisko niej i doradców, a sekretarze musieli się pośpieszyć, aby ich dogonić. Eric obserwował, jak odchodzą, a potem zerknął na starszego Corasca i jego znacznie mniejszą świtę.
– Starszy – przywitał się kiwnięciem głowy – pan również może wejść na pokład, jeśli chce. Sprawdzę tylko kilka drobiazgów, a potem do pana dołączę.
– Dziękuję, kapitanie – odparł starszy. – Chyba tak zrobimy. Milla, Cora?
Dwie młode kobiety kiwnęły jednocześnie głowami i podążyły za starszym w stronę wahadłowca. Eric patrzył, jak wchodzą do środka, i pokręcił lekko głową, po części zdumiony, po części zachwycony. Nie był do końca pewny, które z uczuć dominowało. Starszy nie wyraził słowa protestu, gdy Konfederacja „poprosiła” go o „pożyczenie” orbitera.
Eric nie sądził, by którykolwiek z polityków Konfederacji przystał na takie żądanie z choćby śladową ilością wdzięku starszego Corasca.
Miał jednak inne sprawy na głowie, więc przestał się nad tym zastanawiać.
Podszedł do miejsca, w którym przygotowywali się wojskowi z kontyngentu lądowego, i odnalazł przywódcę grupy.
– Pułkowniku Reed.
– Kapitanie. – Drobny, żylasty mężczyzna przywitał się, pakując jednocześnie sprzęt i przymocowując go do jednego z automatycznych ciągników, którego zadaniem było przenieść wszystko w wyznaczone miejsce. – Będziemy gotowi do wyruszenia za pięć minut.
– Świetnie, pułkowniku. Jak pan i pańscy ludzie znieśliście podróż?
– Bywało gorzej. – Krzywy uśmieszek przeczył tej uwadze, gdy pułkownik starł kciukiem pot z czoła, ani na milimetr nie przekrzywiając swojego zielonego beretu.
– Wątpię, choć widziałem niektóre miejsca, w których pracują wasi ludzie – odparł Eric z takim samym uśmieszkiem, a potem przybrał poważny ton. – Macie już wszystko, czego potrzebujecie?
– Mam nadzieję, że tak, kapitanie – powiedział Reed, wzruszając ramionami. – Kluczowym punktem zadania jest rozpracowanie, do czego mają dostęp lokalni mieszkańcy, a potem zapewnienie im najlepszego treningu, na jaki nas stać. Zwykle oznaczało to zaczynanie od poziomu łuków i strzał. Mam nadzieję, że tym razem nie będzie aż tak źle.
Eric pokręcił głową.
– Wydaje mi się, że tym, co możecie znaleźć, będzie baza z mnóstwem zaawansowanego sprzętu, którym niekoniecznie mogą posługiwać się w ten sam sposób, co my.
– Poradzimy sobie. Zostałem wysłany do Rosji w trakcie „inwazji kundli”. Większość naszych obowiązków polegała na usuwaniu sprzętu wojskowego, który były Związek Radziecki zakopał niemal sto lat wcześniej.
Eric prychnął nieznacznie, głównie z powodu nieformalnej nazwy użytej przez Reeda na określenie szturmu, jaki Blok przypuścił na Moskwę. W tamtych czasach niedobitki sowieckiej armii wykonywały zakrojone na szeroką skalę operacje, podczas których przemycały technologię. Zajmowali się tym przez kilkadziesiąt lat i nie posiadali żadnego wyszkolenia, a tym bardziej sprzętu, by móc stanąć do walki z poważniejszym wrogiem.
Wojskowe wyposażenie z dwudziestego i wczesnych lat dwudziestego pierwszego wieku nie mogło się równać z nowoczesną technologią Bloku, ale haubica kaliber sto dwadzieścia pięć milimetrów nadal była bronią, z którą należało się liczyć.
Zwłaszcza gdy amerykańskie Siły Powietrze zajęły się dostarczaniem w zrzutach powietrznych bomb elektromagnetycznych, paliwowo-powietrznych oraz mikroskopijnych pocisków termojądrowych, zastępujących antyczną broń.
Blok dość szybko przekonał się, jak ważne dla losów wojny były te przesyłki.
– W porządku – odparł Eric. – W takim razie spakujcie sprzęt. Wyruszamy za piętnaście minut.
– Tak jest, sir.
***
Admirał Tanner zszedł z platformy lądowniczej krótką chwilę przed szacowanym czasem przylotu promu z „Odysei”. Poświęcił trochę czasu na zmianę uniformu z funkcjonalnego, który nadal był używany do większości wykonywanych czynności, na czysty, bardziej imponujący, czarny model, który zamówił