manewr, choć Maran nie wiedział, jaki był jego cel. Każdy środek transportu potrafił latać praktycznie w każdej odległości od innego, nawet do momentu zetknięcia się obu. Zazwyczaj jeden zachowywał minimalny dystans ze względu na bezpieczeństwo.
Jego brwi powędrowały w górę, gdy jednostki rozdzieliły się sekundę po tym, jak to pomyślał, poszerzając odległość do kilkuset metrów. Leciały tak przez chwilę, po czym wróciły do poprzedniej formacji, obierając kurs z dala od „Vulka”.
„Szkoda” – pomyślał.
Miło by było mieć lepszy widok.
PLANETA RANQUIL
Wschód słońca obwieszczał nadejście kolejnego dnia. Drugiego, który ambasador LaFontaine miała okazję oglądać z perspektywy nowego świata. Nie mogła się powstrzymać, by nie wstać z miejsca, aby obserwować, jak słońce wynurza się zza oceanu na wschodzie. Wydawało jej się, że to wschód, ale gdy się nad tym głębiej zastanowiła, nie była do końca pewna, czy na tej planecie słońce pojawia się na wschodzie.
„A może automatycznie wschodem staje się ta strona, po której wstaje słońce?” LaFontaine skrzywiła się, delikatnie masując skroń.
Czerwony gigant pokazał spektakularne widowisko, wyłaniając się z jasnozielonych wód oceanu, wypalając ślad w porannej mgiełce odbitymi i załamanymi promieniami światła, tańczącymi po bezkresnej powierzchni wody.
Miasto było olbrzymie, w pewien sposób wykraczające poza ludzkie pojęcie. Była naprawdę oszołomiona jego zagęszczeniem. Miliony ludzi żyły na obszarze wielkości małego miasta na Ziemi, a więcej niż miliard mieszkało w aglomeracji, w dodatku bez poczucia ścisku. Rozumiała, że przeważająca część planety składała się na rezerwat natury, a mimo to populacja znacznie przewyższająca liczebnie ziemską nadal potrafiła tu egzystować.
Planeta była fantastyczna, a ambasador szczerze cieszyła się na myśl o jej zwiedzaniu.
– Wspaniały dzień, nieprawdaż, pani ambasador?
LaFontaine uniosła wzrok i uśmiechnęła się do znajomej postaci starszego Corasca.
– Zgadza się, starszy. Ma pan tutaj cudowne miasto.
– Przyzwyczaiłem się do tego – odparł Corasc, odwzajemniając uśmiech. Stanął obok ambasador, spoglądając na rozciągającą się przed nimi panoramę.
Znajdowali się na szczycie ogromnej piramidy z czegoś, co pani ambasador nazwałaby szkłem i stalą, gdyby nie wiedziała, że jest inaczej. Żaden z tych materiałów nie byłby wystarczająco mocny, aby utrzymać ciężar konstrukcji, którą aktualnie zamieszkiwała. Bez względu na użyte surowce, w jej oczach piramida stanowiła wielkie osiągnięcie.
Miała ponad kilometr szerokości u podstawy, a jej czubek sięgał prawie tak samo wysoko. Kwatera pani ambasador i jej biuro zostały ulokowane na samym szczycie budowli. W miejscu, które jak jej powiedziano, cieszyło się ogromną popularnością wśród najwyższej klasy społecznej.
Julia uwierzyła tym słowom bez żadnych zastrzeżeń.
Rzeczywiście, widok zapierał dech w piersiach. Z jednej strony, aż po horyzont ciągnął się wiejski krajobraz. Daleko w tle po drugiej stronie widać było góry, które zdawały się wyłaniać zza ściany falującego gorącego powietrza, oraz ocean rozciągający się dalej niż jakikolwiek na Ziemi.
Domyślała się, że to prawdopodobnie przez wysokość i efekt psychologiczny, jaki wywierało przebywanie w obcym świecie, ale tak czy inaczej uczucie było wspaniałe.
– W ciągu trzech dni rada spotka się z panią w celu rozpoczęcia obrad – poinformował ją Corasc, podziwiając widok u jej boku. – Pierwsze posiedzenie będzie dotyczyło głównie formalności, wliczając w to oficjalne przedstawienie, ceremonię i tym podobne.
– Oczywiście.
Ceremonia była czymś, z czym ambasador była dobrze obeznana. Gdy zaprzestano działań zbrojnych w wojnie z Blokiem, to właśnie dzięki cierpliwości ambasador LaFontaine, główny negocjator władz Konfederacji, zdołała przedrzeć się przez omawianie warunków zawieszenia broni. Większość przywódców Bloku była głęboko przywiązana do tradycji wywodzących się z ich kultury, a ponieważ Chiny były jednym z państw założycielskich, do tego posiadającym miażdżącą przewagę liczebną, w ich przypadku tradycja oznaczała ceremonię aż do przesady.
Przebrnięcie przez całe to zamieszanie stanowiło sprawdzian charakteru, a Julia LaFontaine lubiła myśleć, że takowy posiada.
***
Nero Jehan nie oglądał wschodu słońca ze stanowiska dowództwa, w którym spędził noc. Dzień wcześniej spotkał się z pułkownikiem Reedem, który został przysłany przez Ziemian, aby wytrenować jego najlepszych ludzi wchodzących w skład wojsk naziemnych. Pomimo wątpliwości Nero dostarczył ziemskim doradcom listę tysiąca najlepszych żołnierzy wraz z ich aktami, tak jak wcześniej obiecał. Obcięli jego listę o połowę, wyrzucając jedno nazwisko po drugim ze względu na komputerową analizę oraz czynniki znane wyłącznie sobie.
Pięciuset, których pozostawiono, stało właśnie przed nim.
Drażniło go, że jego ludzie zostali zredukowani do nazwisk i numerów przez widzimisię kogoś, kogo wcale nie znał. Nie widział jednak innego wyjścia. Nawet gdyby on sam nie uważał, że jego ekipa potrzebowała pomocy w walce, rada zdawała się popierać porozumienie starszego z Ziemianami.
Obowiązek i konieczność zmusiły go do przełknięcia resztki dumy, jaka mu pozostała.
Miał tylko nadzieję, że gorzki posmak w ustach wkrótce przeminie.
Jednak w tej chwili miał na głowie inną ważną sprawę. Załoga „Odysei” wystąpiła o pozwolenie na przeprowadzenie ćwiczeń na Ranquil, a rada się zgodziła.
Pozornie była to prosta sprawa, ale jak zwykle rada obarczyła wszelkimi komplikacjami kogoś innego. Nero nie miał żadnego problemu z Ziemianami przeprowadzającymi swoje ćwiczenia. W zasadzie. Jednak znalezienie odpowiedniego terenu nastręczało już więcej trudności.
Działania wewnątrz lub w pobliżu miasta absolutnie nie wchodziły w grę. To się rozumiało samo przez się, a Nero wątpił, aby Ziemianie rzeczywiście chcieli rozlokować swój oddział w takim otoczeniu. Mimo to prawo chroniło wszystkie tereny poza granicami miasta i zabraniało ich wykorzystywania przez ludzi.
I choć Nero nie sądził, by Ziemianie chcieli wyrządzić jakiekolwiek szkody, nie miał żadnych złudzeń, że będą traktować planetę z pełnym szacunkiem dla Priminae. To oczywiście powodowało kolejny problem, zarówno związany, jak i niezwiązany z tematem.
A mianowicie – gdzie miał szkolić swoje nowe oddziały?
Na początku każda dywizja trenowała we własnej podziemnej bazie, ćwicząc celność i umiejętności dzięki symulacji i laserom o niskim natężeniu. Uznano, że takie metody są wystarczająco dobre.
Nero nie sądził jednak, aby pułkownik Reed i jego ludzie byli pod wrażeniem.
Westchnął, mając świadomość, że będzie musiał zagryźć zęby i w bezpośredni sposób stawić czoła problemowi. Istniało tylko jedno rozwiązanie, i bez względu na to, jakich kłopotów to nastręczało, musiał wypełnić swój obowiązek.
– Cathal – powiedział na głos, unosząc wzrok.
Cathal Mana, doradca niskiego szczebla, podniosła głowę na dźwięk jego głosu.
– Tak, komendancie?
– Skontaktuj mnie z admirałem Tannerem. Spytaj, czy przyjmie mnie