Okręt był gotowy, chociaż wielu elementów nadal nie ukończono.
Admirał Vega tym się nie przejmował. Rozkazał mi zebrać załogę i sprowadzić ją na pokład nowego okrętu tak szybko, jak to możliwe.
– Kogo mogę zabrać ze sobą? – spytałem.
Wzruszył ramionami.
– Podaj nazwiska, a je zatwierdzę. Ale musimy działać szybko. Nic nam nie da okręt czekający bezczynnie w doku.
– Próbny rejs?
– Gdy tylko będziecie gotowi.
Sam okręt, jak się dowiedziałem, nie znajdował się na orbicie ziemskiej. Gdyby tak było, admirał Fex by go wykrył i być może zniszczył.
Zamiast tego skonstruowano go na orbicie Marsa, dzięki dostępności materiałów wydobywanych na jego księżycach i na samej Czerwonej Planecie. Dysponując transmatem umożliwiającym natychmiastowe przenoszenie się na pokład okrętu, nie musieliśmy przejmować się problemami logistycznymi.
– Jaki właściwie jest zasięg transmatu? – spytałem.
Vega spojrzał na mnie karcącym wzrokiem.
– To tajne, Blake.
– Niech pan nie przesadza, Godwina nie obchodzi nasza technologia teleportacyjna.
– Nie wiemy, co go obchodzi. Oto moja odpowiedź: o metr dalej niż Mars.
Przewróciłem oczami, ale nie kłóciłem się. Dostałem upragnione dowództwo. Oznaczało to, że darzono mnie szacunkiem i zaufaniem, nawet jeśli wszyscy wciąż martwili się Godwinem.
Przyszła mi do głowy kolejna myśl.
– Jak pan myśli, co zrobi Godwin, gdy zabiorę okręt na próbny rejs? Jeśli w ogóle wróci?
– Mam nadzieję, że cię nie znajdzie – odparł Vega. – Znasz go lepiej niż ja. Jak myślisz, co zrobi?
Pokręciłem głową.
– Wciąż jest dla mnie tajemnicą.
– Tego właśnie w nim nie znosimy.
Wróciliśmy do planowania dziewiczego rejsu okrętu i dyskusji nad załogą. Wymieniłem kilka osób z mojego starego zespołu i zaakceptowano je, ale to było za mało. Trzeba było sporządzić listę pięciuset nazwisk, co stanowiło nie lada wyzwanie.
– Zatwierdzono właśnie coś, co ci pomoże – oznajmił Vega, gdy przeglądaliśmy długą listę personelu.
– Zamieniam się w słuch.
– Nie możemy przydzielić na okręt samych żółtodziobów, dobrze to wiemy. Niestety, mamy bardzo niewielu ludzi z doświadczeniem na okrętach kosmicznych.
– Coś o tym wiem… – odparłem, przewijając listę oficerów z różnego rodzaju lotniskowców.
– Możemy jednak przekazać ci część załogi każdego z fazowców.
Przez chwilę spoglądałem mu w oczy.
– Bardzo by mi to pomogło, ale nie chcę osłabiać reszty naszej mizernej floty.
– Oczywiście. Dostaniesz maksymalnie jedną z trzech zmian z każdego okrętu fazowego. Jakoś sobie poradzą z dwiema doświadczonymi załogami i jedną grupą nowicjuszy.
– Dziesięcioro ludzi z każdego fazowca? – spytałem.
– Do zrobienia.
– Świetnie… to oznacza niemal dwustu doświadczonych ludzi. To ogromna pomoc, admirale.
Wstał z uśmiechem i położył mi rękę na ramieniu.
– Doskonale. Spotkamy się jutro, wtedy przekaż mi nazwiska. Teraz muszę lecieć.
– Dokąd panu tak spieszno?
Wzruszył ramionami.
– Powiedziałem im, że zabiorę nie więcej niż pięć osób z każdego fazowca. Muszę wywalczyć resztę.
Wyszedł, a ja zabrałem się do pracy. Mając listę ludzi, na których wiedziałem, że mogę polegać, jak Samson, Dalton, Gwen czy Mia, przeglądałem teraz załogi fazowców. Zdałem sobie sprawę, że przecież znam wielu z nich. W końcu szkoliłem ich od kilku tygodni.
Podejrzliwie spojrzałem na drzwi, przez które przed chwilą wyszedł Vega. Czy to wszystko zaplanował? Sprawił, że miałem kontakt z załogami fazowców, wiedząc, że spośród nich zwerbuję załogę? Raczej nie wierzę w zbiegi okoliczności, zwłaszcza na taką skalę.
– Przebiegły drań – stwierdziłem. Nie doceniałem wcześniej Vegi.
– Kto, ja?
Natychmiast się odwróciłem. Przed chwilą biuro świeciło pustkami, ale miało też własną łazienkę.
Drzwi otworzyły się na oścież i stanął w nich Godwin. Otaczały go smugi pary, jakby właśnie wyszedł spod prysznica. Był jednak suchy i ubrany.
– Godwin? – spytałem, zdumiony.
Szybko zebrałem rozrzucone na biurku dokumenty i tablety. Przejrzałem tablety i zamknąłem otwarte pliki.
– Spokojnie – zaśmiał się. – Wiem wszystko o waszym nowym okręcie.
Spojrzałem na niego spode łba.
– Czego chcesz? Daj mi choć jeden powód, żebym cię teraz nie zastrzelił.
– Po pierwsze, stanowiłoby to incydent dyplomatyczny.
– Jesteś szpiegiem, nie dyplomatą.
– Naprawdę jest jakaś różnica?
– Tak. Jednych przyjmuje się oficjalnie, drudzy działają po cichu.
– Hm… – odparł. – Co za niewdzięczność. Jak myślisz, kto dał Abramsowi technologię, dzięki której zbudował ten śliczny stateczek? Naprawdę myślisz, że sam to wszystko wykombinował? Zaledwie w dwa lata?
Zamrugałem z zaskoczenia. Rzeczywiście miałem pewne wątpliwości. Abrams wcześniej nie był w stanie wygenerować stabilnej wyrwy. Wiele komponentów naszego pierwszego okrętu pochodziło po prostu z jednostki Rebeliantów, którą zabrałem ze sobą na Ziemię. Tak szybki postęp faktycznie nie był prawdopodobny.
– Dobrze, wierzę, że pomogłeś. Ale dlaczego w takim razie Abrams cię nie pamięta?
– Bo nie chcę, żeby pamiętał.
– A ja?
– Trudno tobą sterować, inaczej niż większością twoich pobratymców. Kilka razy próbowałem popchnąć cię w odpowiednim kierunku, ale opierałeś się. Zamiast tego zastosowałem więc inne środki.
Szczęka mi opadła. Znów tak wiele mi zdradzał. „Popychał” ludzi. Czy także Vegę? Clemensa? Czy otrzymałem to stanowisko nie dzięki szczęściu, losowi czy planowi moich przełożonych, ale z uwagi na intrygę kosmitów, których ledwie rozumiałem?
– Widzę, że moje słowa cię zaniepokoiły – stwierdził Godwin. – Przepraszam, zacznę jeszcze raz.
– Jeśli mnie „popchniesz” i to odkryję, zabiję cię, Godwin.
Teraz to on zamrugał. Widziałem, że go to wyraźnie zmartwiło. Zapewne dlatego, że wiedział, iż mówię serio.
– W takim razie jaką podstawę naszej relacji byś wolał? – spytał.
– Wymiana informacji i sugestii.
Skinął głową i rozłożył ręce.
– Tego właśnie chcę!