na nią gniewnie, po czym uśmiechnął się szyderczo. Pomimo tego, po raz pierwszy, była w stanie dostrzec w jego oczach prawdziwą panikę.
– Przyszliśmy, aby omówić warunki, ale ich nie akceptujemy. Przygotowujemy się do wojny, jeśli właśnie tego sobie życzysz. Tylko pamiętaj – sama to na siebie ściągnęłaś.
Nagle krzyknął i spiął swojego zerta. Odwrócił się wraz z innymi i ruszył przed siebie galopem, a jego konwój zniknął w chmurze pyłu.
Volusia od niechcenia zeszła ze swojego zerta, podniosła dłoń i pochwyciła krótką, złotą włócznię, którą podał jej Soku, jej dowódca.
Podniosła jedną rękę, aby wyczuć wiatr, poczuła jego powiew, zmrużyła oko i wycelowała.
Następnie odchyliła się i rzuciła bronią.
Obserwowała jak włócznia leci w powietrzu wysokim łukiem, przez dobre pięćdziesiąt jardów, po czym usłyszała głośny krzyk i niezwykle satysfakcjonujący ją odgłos grotu przebijającego ludzkie ciało. Z zachwytem zobaczyła, że broń wbiła się dowódcy w plecy. Ten wrzasnął, spadł ze swojego zerta i wylądował na piasku pustyni, koziołkując jeszcze przez chwilę.
Jego towarzysze zatrzymali się i z przerażeniem spojrzeli w dół. Siedzieli na swoich zertach jakby zastanawiając się, czy się zatrzymać i go podnieść. Spojrzeli w tył i zobaczyli wszystkich ludzi Volusii, którzy maszerowali teraz w ich kierunku. Najwyraźniej ten pomysł nie wydał im się najlepszy. Odwrócili się i pogalopowali w stronę bram swojego miasta, pozostawiając własnego przywódcę leżącego na pustyni.
Volusia podjechała ze swoją świtą do umierającego przywódcy. Zeszła z zerta i stanęła przy boku mężczyzny. W oddali słyszała trzask żelaza, zauważyła, że jego ludzie dotarli do Danska. Zaraz za nimi spuszczono ogromną żelazną kratę, która się teraz zatrzasnęła. Ogromne, podwójne żelazne wrota miasta zatrzasnęły się, dopełniając metalową fortecę.
Volusia spojrzała w dół na umierającego przywódcę, który odwrócił się na plecy i wijąc się z bólu patrzył na nią w szoku.
– Nie możesz ranić posłańca, który przyszedł negocjować warunki – powiedział w gniewie. – To jest niezgodne z wszystkimi prawami Imperium! Nikt nigdy wcześniej nie zrobił czegoś takiego.
– Nie mam zamiaru cię zranić – powiedziała, klękając obok niego, wyciągając rękę i dotykając drzewca włóczni. Pchnęła ją mocno, głęboko w jego serce, nie puszczając aż do momentu, w którym przestał się wić, wydając przy tym ostatnie tchnienie.
Uśmiechnęła się szeroko.
– Mam zamiar cię zabić.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Thor stał na dziobie niewielkie łodzi, jego bracia byli tuż za jego plecami. Serce waliło mu z podniecenia, kiedy patrzył jak zbliżają się do niewielkiej wyspy, która znajdowała się wprost przed nimi. Spojrzał w górę i z zaciekawieniem przyglądał się klifom. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widział. Ich ściany były całkowicie gładkie, wykonane z białego, solidnego granitu. Błyszcząc w promieniach obu słońc, wznosiły się w górę na wysokość kilkuset stóp. Sama wyspa miała kształt okręgu, jej posady wyłożone były głazami, o które fale rozbijały się z takim hukiem, że trudno było tu zebrać myśli. Miejsce to wyglądało na niemożliwe do zdobycia przez jakąkolwiek armię.
Thor przyłożył dłoń do czoła i zmrużył oczy od rażącego go słońca. Wydawało się jakby klify się w pewnym momencie kończyły, jakby przechodziły w płaskowyż położony na wysokości kilkuset stóp. Ktokolwiek żył tam na górze, pomyślał sobie Thor, jest bezpieczny na wieki. Jeśli w ogóle ktoś tam rzeczywiście mieszkał.
Na samej zaś górze, znajdował się krąg chmur, które mieniły się kolorami jasnego różu i fioletu. Unosiły się nad wyspą niczym aureola, ochraniając ją od uciążliwych promieni słońca. Wyglądało to jakby sam Bóg postanowił włożyć na skronie tego miejsca koronę. Nawet stąd Thor potrafił wyczuć, że dzieje się tu coś specjalnego. Wszystko to wydawało się magiczne. Nie czuł się w ten sposób od chwili, w której dotarł do zamku swojej matki.
Pozostali również spoglądali w górę. Na ich twarzach malowało się zdumienie.
– Jak sądzicie, kto tu może mieszkać? – zapytał na głos O’Connor, będąc ciekawy co sądzą na ten temat jego przyjaciele.
– „Kto”, czy może raczej „co”? – zapytał Reece.
– Może nikt – powiedziała Indra.
– Może powinniśmy płynąć dalej – rzekł O’Connor.
– I nie skorzystać z zaproszenia? – zdziwił się Matus. – Widzę siedem lin, a nas jest właśnie siedmioro.
Thor przyjrzał się klifom, a kiedy popatrzył uważniej, zobaczył siedem złotych lin, które zwisały ze szczytu wybrzeża i połyskiwały w słońcu. Zaczął się zastanawiać.
– Może ktoś się nas spodziewa – powiedział Elden.
– Albo nas kusi – dorzuciła Indra.
– Ale kto? – zapytał Reece.
Thor spojrzał na sam szczyt, wszystkie te myśli kłębiły się teraz w jego głowie. Zastanawiał się, któż mógł wiedzieć, że nadpływają. Czy może jakimś cudem byli obserwowani?
Stali teraz w milczeniu, kołysząc się na falach, a prąd prowadził ich coraz bliżej wyspy.
– Najważniejsze pytanie brzmi – powiedział wreszcie Thor, przełamując ciszę – czy są oni nastawieni przyjaźnie, czy może jest to tylko pułapka.
– A czy ma to jakiekolwiek znaczenie? – zapytał Matus, podchodząc bliżej Thora.
Thor pokręcił głową.
– Nie, – odpowiedział, zaciskając dłoń na rękojeści swojego miecza – złożymy im wizytę niezależnie od tego. Jeśli okażą się przyjaciółmi, sprzymierzymy się z nimi, a jeśli wrogami, to ich zabijemy.
Długie, przełamujące się fale uniosły ich łódź w stronę pokrytej czarnym piaskiem plaży, która okalała to miejsce. Ich łódź delikatnie uniosła się w górę i wylądowała na miejscu, po czym wszyscy naraz wyskoczyli na ląd.
Thor pochwycił rękojeść swojego miecza i rozejrzał się we wszystkich kierunkach. Na plaży nie było żywego ducha. Słychać było jedynie dźwięk fal, odbijających się od brzegu.
Thor podszedł do podstaw klifów, położył na nich swoje dłonie, poczuł jak bardzo były gładkie, poczuł ich ciepło i bijącą od nich energię. Sprawdził liny, które zwisały z góry, schował swój miecz i chwycił jedną z nich.
Uwiesił się na niej. Nie zerwała się.
Pozostali dołączali do niego, jedno po drugim. Każdy łapał za linę i uwieszał się na niej.
– Wytrzymają? – zastanawiał się na głos O’Connor, patrząc pionowo w górę.
Wszyscy podążyli za jego wzrokiem, najwyraźniej zastanawiając się nad tym samym.
– Jest tylko jeden sposób, aby się przekonać – powiedział Thor.
Chwycił linę obiema rękami, wskoczył na nią i zaczął się wspinać. Pozostali poszli w jego ślady – obskoczyli klify niczym górskie kozice.
Thor wspinał się bez ustanku, mięśnie dawały mu się we znaki, paląc się w słońcu. Pot spływał mu po karku, oczy go piekły, a wszystkie kończyny trzęsły się z wysiłku.
A jednak, było coś magicznego w tych linach, jakaś energia, która go wspierała