powoli się odwracają, zdziwieni, wyraźnie nie rozumiejąc, kto jeszcze mógłby ich atakować i dlaczego. Ci żołnierze nigdy wcześniej nie zostali zaskoczeni, a już na pewno nie przez profesjonalną armię.
Kendrick nie dał im czasu, aby się przygotować, aby przetworzyć, co się dzieje. Rzucił się naprzód i dźgnął pierwszego mężczyznę, którego spotkał na swojej drodze. Brandt, Atme, Steffen i dziesiątki Srebrnych atakowali przy jego boku. Krzyczeli, kiedy wbijali swą broń w żołnierzy przeciwnika. Wszyscy nosili w sobie wielki żal, chcieli wreszcie stanąć do walki, pragnęli dokonać zemsty na Imperium i rozprostować kości, po tym jak przez wiele dni bezczynnie tłoczyli się w jaskini. Gwen doskonale wiedziała, że pragnęli dać upust swojemu gniewowi na Imperium od chwili, w której opuścili Krąg – a ta bitwa stanowiła ku temu doskonały pretekst. W oczach tych ludzi palił się ogień. Ogień, w którym skrywały się dusze wszystkich ich ukochanych, których stracili w Kręgu i na Wyspach Górnych. Przez morze cały czas płynęła z nimi potrzeba zemsty. W pewien sposób, zdała sobie sprawę Gwen, sprawa miejscowych, choć zaistniała na drugim końcu świata, była również ich sprawą.
Mężczyźni krzyczeli walcząc wręcz. Kendrick i pozostali zrobili pożytek ze swojego impetu i mocnymi cięciami zdołali utorować sobie drogę daleko w głąb bitwy. Powalili kilka szeregów armii Imperium, zanim żołnierze zdążyli połapać się w tym, co się dzieje. Gwen była taka dumna, patrząc jak Kendrick zablokował swoją tarczą dwa uderzenia, a następnie odwrócił się i uderzył nią żołnierza w twarz, po czym dźgnął innego w klatkę piersiową. Obserwowała jak Brandt podciął przeciwnika, a następnie uniósł miecz dwiema rękoma i dźgnął leżącego na plecach wojownika prosto w serce. Steffen dzierżył swój krótki miecz i ciął żołnierzy po nogach, jednego z nich uderzył w krocze, a gdy ten się schylił, Steffen uderzył go z główki, co skutecznie powaliło przeciwnika. Atme machał swoim kiścieniem, jednym ciosem powalając dwóch przeciwników.
– Darius! – ktoś krzyknął.
Gwen rozejrzała się i ujrzała Sandarę, która stała obok niej, patrząc na pole bitwy.
– Mój brat! – krzyknęła.
Gwen dojrzała w oddali Dariusa, leżał na plecach otoczony przez żołnierzy Imperium. Serce podeszło jej do gardła, ale już po chwili z radością zobaczyła, ze Kendrick ruszył naprzód trzymając w ręku swoją tarczę – ochronił Dariusa od ciosu siekierą, która wymierzona była wprost w jego twarz.
Sandara krzyknęła, a Gwen mogła zauważyć jak bardzo jej ulżyło, zobaczyła też, jak ta dziewczyna bardzo kocha swojego brata.
Gwendolyn wystąpiła naprzód i wzięła łuk od jednego ze stojących przed nią żołnierzy. Umieściła strzałę na cięciwie, naciągnęła i wycelowała.
– ŁUCZNICY! – krzyknęła.
Wokół niej dziesiątki łuczników wycelowało swe strzały, napięło swoje łuki i czekało na rozkaz.
– OGNIA!
Gwen wystrzeliła swą strzałę wysoko w niebo, ponad swoimi ludźmi, a kiedy to uczyniła, dziesiątki łuczników poszły w jej ślady.
– OGNIA! – krzyknęła po raz kolejny.
Wypuścili kolejną partię, i kolejną.
Kendrick i jego ludzie ruszyli do boju, zabijając wszystkich mężczyzn, którzy upadli na kolana ranieni strzałami.
Żołnierze Imperium zostali zmuszeni do tego, aby porzucić atakowanie miejscowych i zwrócić się do walki z Kendrickiem i jego ludźmi.
To dało ludziom z wioski szansę. Wydali głośny wojenny okrzyk, a następnie ruszyli naprzód, dźgając w plecy żołnierzy Imperium, którzy byli teraz atakowani z dwóch stron.
Armia Imperium, ściśnięta pomiędzy dwiema wrogimi siłami, kruszała coraz szybciej. Jej żołnierze powoli zaczęli sobie zdawać sprawę z tego, że zostali przechytrzeni. Ich szeregi, składające się z setek wojowników, zmalały do dziesiątek mężczyzn, a ci którym udało się przeżyć, odwracali się i starali się uciekać na nogach – ich zerty zostały zabite, albo wzięte do niewoli.
Jednak nie byli w stanie uciec zbyt daleko, szybko ich doganiano i zabijano.
Wśród miejscowych i ludzi Gwendolyn rozległ się potężny okrzyk zwycięstwa. Wszyscy zebrali się razem, wiwatując, ściskając się niczym bracia. Gwendolyn pospieszyła w dół zbocza, aby do nich dołączyć. Krohn biegł przy jej nodze. Wszyscy zebrali się wokół niej. W powietrzu unosił się zapach potu, strachu i świeżej krwi, która wsiąkała teraz w pustynne ziemie. Tutaj, tego dnia, pomimo wszystkiego co wydarzyło się w Kręgu, Gwen poczuła, że nadszedł moment triumfu. To było wspaniałe zwycięstwo. Tutaj, na pustyni, miejscowi i wygnańcy z Kręgu połączyli swe siły, zjednoczyli się przeciw wspólnemu wrogowi.
Mieszkańcy wioski stracili wielu wspaniałych ludzi, a Gwen straciła część swoich. Ale Darius, co Gwen przyjęła z ulgą, żył. Choć wymagał, aby go podtrzymywać, był w stanie stanąć na własnych nogach.
Gwen wiedziała, że Imperium posiada miliony innych ludzi. Wiedziała, że nadejdzie dzień rozrachunku.
Ale ten dzień dopiero przed nimi. Nie podjęła dziś wprawdzie najmądrzejszej decyzji, ale na pewno podjęła decyzję najodważniejszą. Właściwą. Czuła, że jej ojciec postąpiłby tak samo. Wybrała wprawdzie najtrudniejszą ścieżkę. Ale ta ścieżka była właściwa. Była to ścieżka sprawiedliwości. Ścieżka odwagi i waleczności. Niezależnie od tego, jakie skutki będzie miała ta decyzja, dziś Gwen poczuła, że żyje.
Że żyje naprawdę.
ROZDZIAŁ TRZECI
Volusia stała na kamiennym balkonie i patrzyła w dół, pod nią rozpościerał się brukowany dziedziniec Maltolis, na którym leżało roztrzaskane ciało Księcia. Leżał tam, nie ruszając się, a jego kończyny zastygły w groteskowej pozie. Wydawał się być tak daleko stąd, był taki malutki, taki bezbronny. Volusia zastanawiała się, jak to możliwe, że jeszcze kilka chwil temu był jednym z najpotężniejszych władców Imperium. Doskonale ukazywało to jak ulotne jest życie i że władza może okazać się jedynie iluzją. Udowadniało też, że ona, osoba o nieograniczonej władzy, prawdziwa bogini, dzierży władzę nad życiem i śmiercią praktycznie każdego. Teraz już nikt, nawet wielki Książę, nie był w stanie jej powstrzymać.
Kiedy tam stała, patrząc w dal, w mieście zaczęły wznosić się okrzyki tysięcy ludzi. Jęki tysięcy poruszonych obywateli Maltolis wypełniły dziedziniec i wznosiły się w górę niczym plaga szarańczy. Zawodzili, krzyczeli, uderzali głowami w kamienne mury, padali na ziemię niczym poirytowane dzieci i rwali sobie włosy z głowy. Volusia zadumała się na ich widok, można by pomyśleć, że władca Maltolis był dobrotliwym przywódcą.
– NASZ KSIĄŻĘ! – krzyknął ktoś w tłumie, a wielu innych powtórzyło te słowa. Ruszyli naprzód, klękając koło ciała szalonego Księcia. Szlochali w konwulsjach przytulając jego zwłoki.
– NASZ NAJDROŻSZY OJCIEC!
Nagle w mieście rozległy się dzwony, biły długo, a wydawane przez nie dźwięki nakładały się na siebie. Volusia słyszała, że powstało zamieszanie. Podniosła wzrok i obserwowała jak setki Maltolijczyków w dwóch rzędach przechodzą przez miejską bramę, wprost na dziedziniec. Podniesiona w górę krata nie zatrzymywała nikogo. Wszyscy zmierzali do zamku Maltolis.
Volusia wiedziała, że musi zrobić coś, co na zawsze odmieni to miasto.
Nagłe, natarczywe walenie w grube dębowe drzwi do komnaty Volusii sprawiło, że aż podskoczyła. Było to nieustępliwe trzaskanie, dźwięk dziesiątek żołnierzy ubranych w zbroje, którzy uderzali taranem w grube dębowe drzwi. Volusia oczywiście je zaryglowała, a grube na stopę drzwi byłyby w stanie to wszystko wytrzymać, jednak