Katarzyna Michalak

Marzycielka


Скачать книгу

Wybacz mi… wybacz wszystko. Tak strasznie cię skrzywdziłem…”, wyciskają łzy z oczu. Chce zapłakać, ale to przecież tylko sen. Chce przytrzymać tę dłoń, ale przecież to sen!

      Jeszcze jeden pocałunek. Na policzku zostaje ślad ciepła. I jedna łza skapująca na mokrą od łez poduszkę. Ona chce go zatrzymać, powiedzieć, że wybacza. I kocha. Też kocha. Całym sercem. Ale już za późno. Jak zawsze na wszystko za późno.

      Oddalające się kroki cichną. Zostaje sama. Znów sama.

      I nie chce się budzić.

      Szpital psychiatryczny dla niewtajemniczonych, czyli odwiedzających, konserwatorów instalacji, hydraulików, elektryków, malarzy, jednym słowem: normalnej reszty świata, zdaje się strasznym miejscem. Ewie, gdy ocknęła się nazajutrz późnym popołudniem, też się taki wydał.

      Gdy tylko otworzyła oczy, jej wzrok napotkał skuloną postać młodego mężczyzny czy raczej chłopaka – później się okaże, że dzieciak miał niespełna osiemnaście lat – który siedział pod ścianą po drugiej stronie korytarza, z narzuconym na głowę starym, kraciastym kocem i, mamrocząc coś do siebie, wgapiał się w Ewę spod tego koca nieruchomym spojrzeniem. Gdyby była całkiem przytomna, a nie otumaniona lekami, zerwałaby się zapewne z krzykiem. Ona jednak usiadła i zaczęła wpatrywać się w ukryty pod kocem tułub. I tak sobie trwali. Ona na polowym łóżku, tamten pod ścianą.

      Wreszcie wstała, by poszukać toalety. Chłopak podniósł się również. I ruszył za nią. Od tej pory gdziekolwiek Ewa się nie uda, on będzie jej towarzyszył, okutany w kraciasty koc, mamroczący coś w sobie tylko znanym języku. Śniadanie, obiad i kolacja – gdzie ona, Ewa, tam tajemniczy Don Pedro, szpieg z Krainy Deszczowców. Kolejka po leki – za plecami wierny cień w kraciastym kocu. Toaleta czy kąpiel – nie ma sprawy, młodzieniec poczeka pod drzwiami. Zawsze skulony pod kocem, opowiadający sobie czy może Ewie – nigdy nie zrozumiała ani słowa – jakieś tam swoje historie.

      Na początku irytowało ją to, rzecz jasna. Ale jakoś tak niespecjalnie. Była bądź co bądź w psychiatryku i musiała liczyć się z różnymi wariatami. Jej przecież też niewiele brakowało. Na przykład codziennie, punktualnie o trzynastej trzydzieści, no plus minus kwadrans, zaczynała płakać. Rozpaczliwie szlochać. Nikt ani nic nie mogło jej uspokoić. I niepotrzebny był żaden powód – przynajmniej tak się Ewie wydawało, by wpół do drugiej zaczęły płynąć jej z oczu potoki łez, a gardło szarpał bolesny szloch.

      Pielęgniarki, które nie takie histerie widziały, zupełnie się tymi napadami płaczu nie przejęły. „Ryczy, to ryczy, byle się nie wieszała, a przynajmniej nie na naszym dyżurze”, to do Ewy przypadkiem dotarło.

      Czy były bezduszne? Zobojętniałe? Prędzej przyzwyczajone. To był oddział nerwic i depresji. Tutaj nie trafiali szczęśliwi, uśmiechnięci ludzie. Wręcz odwrotnie: na oddziale zawsze, dzień w dzień, ktoś płakał. W nocy, nafaszerowani tak od serca lekami nasennymi, spali jak zabici, ale nie da się uśpić całego oddziału na całą dobę. Niestety.

      Niektóre z pielęgniarek potrafiły być jednak okrutne. Choćby ta, co drugiego dnia po przybyciu Ewy na oddział, zmieniała jej opatrunek na nadgarstkach… I szarpała za bandaż tak, żeby bolało. Potem przetarła świeże rany gazikiem nasączonym jodyną, tak żeby bolało jeszcze bardziej. Ewa naprawdę musiała zaciskać zęby, powstrzymując jęk.

      – Nie udawaj takiej bohaterki – odezwała się kobieta nieprzyjemnym tonem. – Pokrzycz sobie. A następnym razem, jeśli rzeczywiście będziesz chciała się zabić, skacz z dziesiątego piętra albo przykuj się kajdankami do torów kolejowych i wyrzuć kluczyk. Nie będziesz musiała cierpieć, tak jak teraz, a nam dupy zawracać.

      Jak miło, prawda? Takie słowa do pacjentki, która próbowała się zabić nie z tego powodu, że dopadła ją jesienna nostalgia, lecz dlatego, że straciła maleńką dziewczynkę i po prostu nie miała już siły dalej żyć… O, to było przyczyną tych codziennych napadów płaczu, jak się Ewa w końcu domyśliła: mniej więcej o tej porze, po południu, poroniła. Utraciła dziecko. Mózg próbował zapomnieć, lecz serce i dusza pamiętały.

      Ewa pozwoliła więc sobie na żałobę. Gdy nadchodziła godzina trzynasta i czuła, że zbliża się rozpacz, zwijała się na łóżku, nakrywała kołdrą aż po czubek głowy, wbijała zęby we własną pięść, żeby nie krzyczeć i nie jęczeć zbyt głośno, i pozwalała płynąć łzom. Przywoływała wszystkie wspomnienia – te dobre i te złe – i płakała. Wołała Wiktora, przeklinała go, wybaczała mu, błagała, powtarzała, jak bardzo go kocha, i znów wyklinała od najgorszych – i płakała. Czasem szeptała: „Babciu, babuniu…”, a raz jej się wymknęło: „Mamusiu…” – i płakała. Dzień w dzień…

      A okutany w koc młodzieniec siadał na korytarzu, tak by widzieć skuloną pod kołdrą Ewę, i mamrotał słowa pocieszenia. Przynajmniej ona chciała w to wierzyć.

      „Do wszystkiego można się przyzwyczaić, powiedział skazaniec, idąc na szubienicę” i dzisiaj Ewa mogłaby się pod tym podpisać. Ona, kochająca wolność, słońce i przestrzeń, została zamknięta – za co? dlaczego? – w miejscu gorszym od więzienia. Więźniowie mieli jakieś przywileje: spacery, widzenia, przepustki… W psychiatryku o wszystkim decydował ordynator. No, czasem lekarz prowadzący. W skrajnych przypadkach sąd. Ale nie po to, żeby osądzić: wypuścić czy nie. Sąd był tylko po to, by zatrzymać cię wbrew twojej woli. Jeśli nie rokowałaś na razie poprawy, czyli stanowiłaś zagrożenie dla siebie albo innych, siedziałaś w domu bez klamek, i to dosłownie – Ewa szybko się przekonała, że to nie przenośnia, klamek tu rzeczywiście nie uświadczysz – bez prawa do wyjścia choćby na parę godzin. Nawet jeśli rodzina chciałaby cię wziąć na pogrzeb czy ślub, nawet biorąc za ciebie odpowiedzialność i podpisując wymagane cyrografy – nie rokujesz, nie wychodzisz.

      Na początku Ewa miała głęboko gdzieś świat zewnętrzny. Zamknięta we własnym cierpieniu była… powiedzmy, pogodzona z faktem, że na spacer może się udać co najwyżej po szpitalnym korytarzu.

      Jaki spacer, litości! Zbierała siły jedynie na posiłki i toaletę – z nieodłącznym człowiekiem w kocu, rzecz jasna. Resztę dnia spędzała w swoim łóżku pod oknem na sali ścisłej obserwacji, niewielkim pokoju z czterema łóżkami i ścianami ze szkła, żeby pielęgniarki miały na delikwentki oko, czy te niczego nie kombinują.

      Na kombinowanie żadna z jej trzech towarzyszek niedoli nie miała sił. Pogrążone w głębokiej depresji, trwały zwinięte pod kołdrą tak jak Ewa. Dwie oprócz niej jeszcze jakoś kontaktowały, natomiast trzecia znajdowała się w stanie bliskim katatonii. Po kilku dniach od przywiezienia na oddział zupełnie przestała się poruszać. Nie wstawała na posiłki, do toalety również nie. Wtedy te dwie, będące tutaj dłużej od Ewy, zaczęły kiwać smutno głowami i wypowiadać szeptem jedno słowo, od którego robiło się jej słabo: elektrowstrząsy.

      Przyszedł dzień, gdy ta czwarta wyjechała z sali ścisłej obserwacji razem z łóżkiem… Nie było jej może z godzinę. Wróciła nieprzytomna od narkozy, a Ewa… gdy pielęgniarki dały im spokój… wstała, podeszła na palcach do łóżka w rogu sali, ujęła tak szczupłą, że niemal przezroczystą, dłoń chorej i zaczęła ją głaskać, czy tamta to czuła, czy nie. Chyba po to, by nie zwariować do szczętu, Ewa musiała chociaż tak być z kobietą poddaną elektrowstrząsom. Nie potrafiła inaczej…

      O dziwo, podziałały! Mózg chorej załapał prawidłowe fale i z dnia na dzień zaczęła wracać do świata żywych. Została przeniesiona do normalnej sali – o ile jakakolwiek sala w psychiatryku może być nazwana „normalną” – szybciej niż Ewa. Dziwne… bo ona przecież czuła się coraz lepiej! Owszem, nadal całymi dniami potrafiła wgapiać się w sufit, wciąż o pierwszej trzydzieści zalewała się łzami i nic nie mogła na to poradzić, ale przecież dbała o higienę, jadła… I to by było na tyle.

      Ordynator