tatusiu…”.
Tato pojechał, po kilku dniach pojechałyśmy i my. Po drodze bez przerwy nas bombardowano, łatwo było bombardować, bo pociągi na tyły jechały co pięćset metrów. Jechałyśmy lekko ubrane: mama miała satynową sukienkę w białe groszki, a ja kretonowy czerwony bezrękawnik w kwiatki. Wszyscy dorośli mówili, że kolor czerwony bardzo łatwo dostrzec z góry, i gdy tylko był nalot, wszyscy chowali się w krzakach, a mnie przykrywali, czym się dało. Chodziło o to, żeby mnie lotnik nie zobaczył, bo w tym czerwonym w kwiatki byłam jak latarnia.
Piliśmy wodę tylko z kałuż i rowów. Zaczęły się choroby jelit. Ja też zachorowałam… Trzy dni i trzy noce byłam nieprzytomna… Potem mama opowiadała mi, jak mnie uratowali. Kiedy zatrzymaliśmy się w Briańsku, na sąsiedni tor podstawiono pociąg z wojskiem. Mama miała dwadzieścia sześć lat, była bardzo ładna. Nasz skład stał długo. Wyszła więc z wagonu, a jakiś oficer z tamtego pociągu powiedział jej komplement. Mama poprosiła go:
– Niech pan idzie, nie mogę patrzeć na pański uśmiech. Moja córka umiera.
Oficer, jak się okazało, był felczerem. Wskoczył do naszego wagonu, obejrzał mnie i zawołał kolegę. Powiedział:
– Przynieś no zaraz herbaty, sucharów i belladonnę1.
Te właśnie żołnierskie suchary, litrowa butelka mocnej herbaty i kilka tabletek belladonny uratowały mi życie.
Kiedy jechaliśmy do Aktiubińska, cały pociąg chorował. Nas, dzieci, nie puszczano tam, gdzie leżeli martwi i zabici, odgradzano nas od tego widoku. Słyszeliśmy tylko rozmowy: tam zakopano tylu, a tam tylu… Mama wracała przeraźliwie blada, ręce jej drżały. A ja ciągle wypytywałam: „Co się stało z tymi ludźmi?”.
Nie pamiętam żadnych krajobrazów. To bardzo dziwne, bo zawsze lubiłam przyrodę. Zapamiętywałam tylko krzaki, pod którymiśmy się chowali. Wąwozy. Nie wiem czemu, ale miałam wrażenie, że nigdzie nie ma lasu, jedziemy tylko przez pola, przez jakąś pustynię. Kiedyś ogarnęło mnie takie przerażenie, że potem już się żadnego bombardowania nie bałam. Nie uprzedzono nas, że pociąg będzie stał krótko, najwyżej dziesięć, piętnaście minut. Potem pociąg ruszył, a ja zostałam… Sama… Nie pamiętam, kto mnie wepchnął do pociągu… Dosłownie wrzucił do wagonu… Nie do naszego, tylko do przedostatniego… Wtedy pierwszy raz się przeraziłam, że mama odjedzie, a ja zostanę sama. Dopóki była ze mną, nic nie było straszne. A wtedy oniemiałam ze strachu. I póki mama nie przybiegła, póki mnie nie porwała w objęcia, byłam niema, nikt ze mnie słowa nie mógł wydobyć. Mama była moim światem. Moją planetą. Jeśli nawet coś mnie bolało, to można było wziąć mamę za rękę i wtedy przestawało boleć. Nocą zawsze spałam przy niej, im mocniej się do niej tuliłam, tym mniejszy czułam strach. Póki mama była blisko, miałam wrażenie, że wszystko jest takie jak kiedyś, takie jak w domu. Wystarczy zamknąć oczy, żeby wojna całkiem zniknęła. Tyle że mama nie lubiła rozmawiać o śmierci. A ja cały czas o to pytałam…
Z Aktiubińska pojechaliśmy do Magnitogorska, gdzie mieszkał brat ojca. Przed wojną miał liczną rodzinę, było tam wielu mężczyzn, ale wszyscy poszli na wojnę. Kiedyśmy przyjechały, w domu zastałyśmy same kobiety. W końcu czterdziestego pierwszego roku nadeszły dwa zawiadomienia – zginęli dwaj synowie stryja…
Z tamtej zimy zapamiętałam jeszcze ospę wietrzną, którą przeszła cała nasza szkoła. I czerwone spodnie… Z przydziału kartkowego mama dostała kupon bordowej bai, z niej uszyła mi spodnie. Dzieci potem wołały za mną: „Bracie Czerwone Gacie”. Było mi bardzo przykro. Trochę później dostałyśmy kalosze na kartki. Przywiązywałam je do stóp i tak biegałam. Kalosze ocierały nogi w okolicy kostek, tak że trzeba było coś podkładać pod pięty. A zima była taka mroźna, że cały czas marzły mi ręce i nogi. W szkole często psuło się ogrzewanie, na podłogę w klasie lała się woda, która zamarzała, tak że można było się ślizgać między ławkami. Siedzieliśmy w płaszczach, w rękawiczkach, tylko czubki palców w nich poucinaliśmy, żeby można było trzymać pióro. Pamiętam, że wszyscy dużo czytali… Tak dużo jak nigdy… Przeczytaliśmy wszystko, co było w bibliotece dla dzieci, dla starszych dzieci. Wtedy zaczęto nam dawać książki dla dorosłych. Inne dziewczynki bały się tych stron, na których była mowa o śmierci, nawet chłopcy je opuszczali. A ja czytałam…
Napadało dużo śniegu. Wszystkie dzieci wybiegały na ulicę i lepiły bałwana, a ja się dziwiłam: jak można lepić bałwana i cieszyć się, jeśli jest wojna?
Dorośli cały czas słuchali radia, bez radia nie mogli żyć. My także. Cieszyliśmy się z każdej salwy w Moskwie, przejmowało nas wszystko, chcieliśmy wiedzieć, jak tam na froncie, w podziemiu, w partyzantce… Kiedy nakręcono filmy o bitwie pod Stalingradem i pod Moskwą, to oglądaliśmy je po piętnaście czy dwadzieścia razy. Gdyby nawet pokazali nam je trzy razy pod rząd, tobyśmy też je obejrzeli. Filmy pokazywano w korytarzu, a myśmy siedzieli na podłodze. Po dwie, trzy godziny. Zapamiętywałam śmierć… Mama na mnie za to krzyczała. Naradzała się z lekarzami, dlaczego jestem taka… Dlaczego interesują mnie takie rzeczy nie dla dzieci jak śmierć? Co zrobić, żebym myślała o dziecięcych sprawach?
Zaczęłam znowu czytać bajki… Bajki dla dzieci… Co wtedy dostrzegłam? Zauważyłam, jak często się w nich zabija. Ile jest krwi. To było dla mnie odkrycie…
Pod koniec czterdziestego pierwszego roku zobaczyłam pierwszych jeńców niemieckich… Szli ulicą, szeroką kolumną. Zdumiało mnie, że ludzie podchodzili do nich i dawali im chleb. Tak mnie to zdumiało, że pobiegłam do mamy do pracy i zapytałam, dlaczego nasi ludzie dają chleb Niemcom. Mama nic nie powiedziała, tylko zapłakała. Wtedy po raz pierwszy widziałam zabitego w mundurze niemieckim. Jeden z jeńców szedł, szedł i w końcu upadł. Kolumna stanęła, po czym poszła dalej, a koło niego postawiono naszego żołnierza. Podbiegłam tam… Ciągnęło mnie, żeby popatrzeć na śmierć z bliska, pobyć obok niej. Kiedy przez radio ogłaszano straty przeciwnika, zawsze się cieszyliśmy… A teraz… Zobaczyłam go… Wyglądał tak, jakby spał… Nawet nie leżał, ale siedział, skulony, z głową lekko przekrzywioną. Nie wiedziałam, czy mam go nienawidzić, czy żałować. To był wróg. Nasz wróg! Nie pamiętam, jaki był, młody czy stary. Bardzo zmęczony. Dlatego trudno mi go było nienawidzić. Też opowiedziałam o tym mamie. Mama znowu zapłakała.
Dziewiątego maja obudziłyśmy się wcześnie, bo w bramie ktoś bardzo głośno krzyczał. Mama poszła zobaczyć, co się stało, i przybiegła zdezorientowana. „Zwycięstwo! Czyżby naprawdę?” Bo to było takie niezwykłe: wojna się skończyła, taka długa wojna. Ktoś płakał, ktoś się śmiał, ktoś krzyczał… Płakali ci, którzy stracili bliskich. Cieszyli się jednak, bo mimo wszystko to Zwycięstwo! Jeden miał garść kaszy, drugi kartofle, jeszcze inny buraki, wszystko znosiliśmy do jednego mieszkania. Nigdy tamtego dnia nie zapomnę. Tego ranka… Nawet pod wieczór było inaczej…
Przez całą wojnę wszyscy mówili jakoś cicho, wydawało mi się nawet, że szeptem, a tutaj nagle zaczęli mówić głośno. Siedzieliśmy przez cały czas z dorosłymi, a teraz ci nas częstowali, przytulali i mówili: „Idźcie na ulicę. Dzisiaj jest święto”. Potem wołali, żebyśmy wrócili. Nigdy nas tak nie ściskali i nie całowali jak tamtego dnia.
Mam szczęście, bo z wojny wrócił mój tato. Przywiózł mi ładne zabawki. To były niemieckie zabawki. Nie mogłam tego zrozumieć – jak takie ładne zabawki mogą być niemieckie?
Z tatą też próbowałam rozmawiać o śmierci. O bombardowaniu podczas ewakuacji… Jak wzdłuż drogi leżeli nasi zabici żołnierze. Ich twarze były przykryte gałązkami. A w górze fruwały muchy… Całe stada much… O martwym Niemcu… Opowiedziałam o tacie mojej przyjaciółki,