uporała się ze wszystkimi pracami w gospodarstwie. Czekam na tę chwilę. Babcia przesuwa stół pod okno, rozściela materiał, kładzie na niego watę, przykrywa ją drugim kawałkiem materiału i zaczyna pikować kołdrę. Mam też pracę: z jednej strony kołdry babcia wbija gwoździki, do nich po kolei przywiązuje szpagat, który naciera kredą, a ja naciągam z drugiej strony.
– Ciągnij mocniej, Miszeńka – prosi babcia.
Naciągam, a ona puszcza: bach! – i kreda zaznacza linię na czerwonej albo niebieskiej satynie. Pasemka się przecinają, tworzą romby, wzdłuż nich biegną ściegi czarnych nitek. Następna operacja: babcia rozkłada papierowe szablony (teraz się na to mówi „wykroje”), i na rozłożonym ubraniu pojawia się rysunek. Bardzo ładny, bardzo ciekawy. Moja babcia znakomicie pikuje też koszule, udają się jej zwłaszcza kołnierze. Jej ręczna maszyna Singer pracuje nawet wtedy, kiedy już śpię. Dziadek też śpi.
Drugi sen…
Dziadek szyje buty. Tutaj też przydzielił mi zadanie – toczyć drewniane szpilki. Teraz wszystkie podeszwy są na stalowych gwoździkach, ale gwoździki rdzewieją, i podeszwa szybko odpada. Pewnie wtedy też były w użyciu stalowe gwoździki, ale ja pamiętam drewniane. Gładki kloc brzozowy (ze starej brzozy), bez sęków, piłowało się na mniejsze klocki i zostawiało w szopie, żeby przeschły. Potem strugało się z nich patyczki mniej więcej na trzy centymetry grube i dziesięć długie, a potem też suszyło. Takie patyczki krajało się w poprzek, na płytki grubości dwóch–trzech milimetrów. Nóż szewski jest ostry, łatwo więc obcina się nim płytkę po brzegach. Teraz trzeba ścisnąć ją w imadle, zaostrzyć – szast-prast i już mamy gwoździk-szpilkę, gotową do wbicia. Dziadek takim specjalnym szydłem nakłuwa otwór, wtyka szpilkę, stuka młotkiem: puk, puk! – i gwóźdź już tkwi w podeszwie buta. Nabija się je dwoma rzędami, co jest nie tylko ładne, ale i bardzo trwałe – wilgoć sprawia, że suche brzozowe gwoździki pęcznieją i jeszcze mocniej trzymają podeszwę, która nie odpadnie, dopóki się nie zedrze.
A dziadek umie też podszywać walonki, ściśle mówiąc, dorabiać drugą podeszwę. Wtedy walonki dłużej wytrzymują i można w nich chodzić bez kaloszy. Albo obszywa skórą tył, żeby walonek się prędko nie przetarł od kalosza. Ja mam za zadanie skręcać lnianą nić, smołować, woskować i przewlekać dratwę przez ucho szydła. Ale igiełka do cerowania butów jest bardzo droga, toteż dziadek najczęściej używa dziczej szczeciny, takiej z karku dzika. Nadaje się też szczecina ze zwykłej świni, ale jest miększa. Dziadek ma cały pęk takiej szczeciny. Można nią przyszyć i podeszwę, i małą łatę w niewygodnym miejscu – szczecina jest giętka i bez trudu przelezie.
Trzeci sen…
Starsi chłopcy w sąsiedniej dużej szopie zorganizowali teatr i wystawiają sztukę o straży granicznej i szpiegach. Bilety są po dziesięć kopiejek, a ja nie mam monety. Nie chcą mnie wpuścić, więc zaczynam beczeć, bo też chcę „zobaczyć wojnę”. Zaglądam po kryjomu do szopy, a „żołnierze” mają prawdziwe bluzy wojskowe. Przedstawienie jest wspaniałe…
Dalej moje sny się urywały…
Wkrótce zobaczyłem te bluzy u nas w domu… Babcia karmiła zmęczonych i zakurzonych żołnierzy, a oni mówili: „Niemiec naciera”.
Zacząłem wypytywać babcię, jacy są ci Niemcy.
Ładujemy na wóz toboły, posadzili mnie na nich… Dokądś jedziemy… Potem wracamy… A w naszym domu są Niemcy! Podobni są do naszych żołnierzy, mają tylko inne mundury i są weseli. My z mamą i babcią mieszkamy teraz za piecem, a dziadek – w szopie. Babcia już nie pikuje kołdry, dziadek nie robi butów. Kiedyś odsuwam zasłonkę, a w kącie przy oknie siedzi Niemiec ze słuchawkami na uszach i kręci gałką radiostacji, słychać muzykę, potem wyraźnie coś po rosyjsku… Inny Niemiec w tym czasie smarował chleb masłem, zobaczył mnie i machnął mi nożem przed samym nosem, ja się schowałem za zasłonką i więcej już zza pieca nie wyłaziłem.
Ulicą koło naszego domu prowadzą człowieka w nadpalonej bluzie, bosego, z rękami skrępowanymi drutem. Jest cały czarny… Potem widziałem go, jak wisiał koło budynku rady wiejskiej. Mówili, że to nasz lotnik. W nocy mi się śnił. Że wisi na naszym podwórzu…
Z tamtych dni… Wszystko pamiętam w czerni: czarne czołgi, czarne motocykle, niemieccy żołnierze w czarnych mundurach. Nie jestem pewny, czy naprawdę wszystko było czarne, ale tak to zapamiętałem. I tak mi zostało… Taki czarno-biały film… Do szkoły jeszcze nie chodziłem, ale umiałem czytać i liczyć. Liczyłem czołgi, było ich wiele, tak wiele, że biały śnieg zmieniał się w czarny.
Opatulili mnie w coś także czarnego, chowamy się na bagnach. Cały dzień i całą noc. Noc jest zimna. Nieznane ptaki krzyczą strasznym głosem. Wydaje mi się, że księżyc świeci bardzo jasno. To źle! Co będzie, jeśli owczarki Niemców nas zobaczą albo poczują? Czasem dolatywało do nas ich ochrypłe szczekanie. Jutro – do domu! Chcę do domu! Wszyscy chcą do domu, do ciepła! Ale domu już nie ma, została tylko kupa dymiących głowni. Spalone miejsce… Po wielkim ognisku… Znajdujemy w popiele grudę soli, która zawsze leżała na przypiecku. Starannie zebraliśmy sól, potem także glinę, zmieszaną z solą, i wsypaliśmy do dzbanka. To było wszystko, co zostało z naszego domu…
Babcia długo nic nie mówiła, a potem w nocy zaczęła krzyczeć:
– Oj ty, moja chatko! Moja chatynko! Ja tu panienką byłam, aaaa… Tu swaty do mnie przychodziły… Tu dzieci urodziłam…
Chodziła po naszym czarnym podwórzu jak widmo.
Rano otworzyłem oczy – śpimy na ziemi. W naszym ogródku…
Ucałowałam wszystkie portrety w podręczniku…
Zina Szymanska – 11 lat
Obecnie – kasjerka
Oglądam się za siebie z uśmiechem… Ze zdziwieniem. Czyżby to mnie się wydarzyło? Kiedy zaczęła się wojna, byliśmy w cyrku. Poszliśmy całą rodziną na poranne przedstawienie. Niczego się nie domyślaliśmy. O niczym nie mieliśmy pojęcia… Wszyscy już wiedzieli, a my nie. Klaskaliśmy. Śmiali się. Był tam wielki słoń. Słonisko! Małpki tańczyły… I nagle… Wyszliśmy wszyscy na ulicę, a tu ludzie zapłakani. „Wojna!” Wszystkie dzieci się cieszyły. „Hurra!” Teraz się wykażemy, pomożemy naszym żołnierzom. Będziemy bohaterami. Najbardziej lubiłam książki o wojnie. O walkach, o wielkich czynach… Miałam najróżniejsze marzenia… Że pochylam się nad rannym żołnierzem, wynoszę go wśród dymu. Z płomieni… W domu całą ścianę nad swoim biurkiem okleiłam wojennymi zdjęciami z gazet. Tam Woroszyłow, tu Budionny…
Z koleżanką wybierałyśmy się na wojnę z Finlandią, a nasi znajomi chłopcy – na hiszpańską. Wojna wydawała nam się najciekawszym wydarzeniem w życiu, największą przygodą. Marzyliśmy o niej, byliśmy dziećmi swojej epoki. Dobrymi dziećmi! Moja przyjaciółka zawsze chodziła w starej budionówce2, zapomniałam już, skąd ją wzięła, ale to była jej ulubiona czapka. A jak uciekałyśmy na wojnę? Zaraz opowiem… Została kiedyś u nas na noc, oczywiście to było ustalone z góry, i o świcie po cichu wyszłyśmy z domu. Na paluszkach… Tsss… Zabrałyśmy coś do jedzenia. Ale ponieważ od paru dni ciągle szeptałyśmy po kątach i coś chowały do woreczków, starszy brat widocznie to zauważył. Dogonił nas na podwórzu i zawrócił. Skrzyczał mnie i zagroził, że z mojej biblioteki wyrzuci wszystkie wojenne książki. Cały dzień płakałam. Tacy wtedy byliśmy!
A teraz zaczęła się prawdziwa wojna…
Po tygodniu do Mińska weszły niemieckie wojska. Z tych początków nie zapamiętałam samych Niemców, zapamiętałam