po raz pierwszy, ilekroć patrzył na głowę śpiącej żony wtuloną w poduszkę, przychodziło mu na myśl, że błękit kołdry okrywającej Rüyę budzi w nim taki sam niepokój, jak błękit ręcznika, którym okrył go wtedy fryzjer; nigdy jednak nie wspomniał o tym żonie, być może dlatego, że wiedział, iż Rüya nie zmieniłaby pościeli z tak błahego powodu.
Galip pomyślał, że być może wsunięto już gazetę pod drzwi, i wstał powoli z łóżka, starając się nie robić hałasu, ale nogi same zaprowadziły go nie do przedpokoju, lecz najpierw do toalety, a potem do kuchni. Nie było czajnika; w pokoju dziennym znalazł tylko imbryczek. Sądząc po stosie niedopałków piętrzących się w miedzianej popielniczce, Rüya musiała siedzieć do rana, czytając — albo i nie — jakiś nowy kryminał. Czajnik odnalazł się w łazience — ciśnienie wody było niewystarczające, w związku z czym to przerażające urządzenie zwane junkersem nie działało, lecz zamiast kupić dodatkowy podgrzewacz, przyzwyczaili się przynosić w czajniku ciepłą wodę do mycia. Czasami przed pójściem do łóżka czekali z narastającą niecierpliwością — tak samo jak niegdyś Dziadek z Babcią i Ojciec z Matką — aż woda się zagrzeje5.
Podczas jakiejś sprzeczki, która zaczęła się jak zwykle od uwagi: „Rzuć te papierosy!”, Babcia — oskarżana przez Dziadka o niewdzięczność — oświadczyła, że ani razu nie zdarzyło się, by rano została w łóżku dłużej niż on. Vasıf się przyglądał, a Galip słuchał i zastanawiał się, co Babcia chciała przez to powiedzieć. Potem Celâl napisał coś na ten temat w swoim felietonie, ale niezupełnie to, co Babcia miała na myśli: „Wstać, nim słońce wstanie, opuścić łóżko, gdy jest jeszcze ciemno — to taki sam wieśniaczy nawyk, jak przekonanie, że kobieta powinna wstawać z łóżka pierwsza, przed mężczyzną”. W zakończeniu felietonu Celâl zawarł jeszcze dość dokładny opis przyzwyczajeń dziadków, związanych z rytuałem wstawania z łóżka (ślady popiołu z papierosów na kołdrze, sztuczne szczęki wkładane na noc do kubeczka ze szczoteczką do zębów, pobieżne przeglądanie kolumny z nekrologami w porannej gazecie). „To znaczy, że jesteśmy wieśniakami! — oświadczyła Babcia po przeczytaniu felietonu. — Powinniśmy dawać mu na śniadanie zupę z soczewicy, by zrozumiał, co to znaczy być wieśniakiem!”.
Galip umył filiżanki, poszukał czystych sztućców i talerzy, z lodówki, cuchnącej pastırmą6, wyjął oliwki i biały ser przypominający plastik, po czym się ogolił, używając wody podgrzanej w czajniku; wykonując te codzienne czynności miał ochotę narobić hałasu, który obudziłby Rüyę, ale w końcu zrezygnował. Popijając herbatę, która nie zdążyła dobrze naciągnąć, jadł czerstwy chleb i oliwki z tymiankiem i przebiegał zaspanym wzrokiem tytuły w wyjętej spod drzwi i rozłożonej obok talerza gazecie — wciąż jeszcze pachniała farbą drukarską; jego myśli podążyły wtedy w zupełnie innym kierunku: wieczorem mogliby odwiedzić kuzyna albo wybrać się do kina Konak. Zerknął na felieton Celâla i postanowił przeczytać go wieczorem, po powrocie z kina, lecz oczy nie usłuchały go i same przebiegły szybko pierwsze zdanie; wstał, zostawiając na stole rozłożoną gazetę, i włożył palto. Już miał wyjść, ale zawrócił i wszedł do sypialni. Z rękami w kieszeniach, pełnych resztek tytoniu, drobnych monet i zużytych biletów autobusowych, z uwagą, szacunkiem i miłością patrzył w milczeniu przez chwilę na żonę. Potem odwrócił się i cichutko zamykając za sobą drzwi, wyszedł z domu.
Świeżo umyte schody pachniały mokrym kurzem i brudem. Na zewnątrz zimne i wilgotne powietrze było ciężkie od unoszącego się z kominów Nişantaşı dymu z węgla i oleju opałowego. Wydmuchując z ust kłęby pary, ruszył w stronę przystanku, lawirując wśród leżących na ziemi stosów śmieci, by zająć miejsce w długiej kolejce oczekujących na dolmusz.
Na chodniku po drugiej stronie ulicy starszy człowiek, w marynarce z podniesionym kołnierzem, która miała mu zastępować palto, zatrzymał się przed sprzedawcą bułeczek i starannie wybierał między tymi z mięsem a tymi z serem. Galip jednym susem wyskoczył z kolejki na przystanku i podbiegł do sprzedawcy gazet, który rozkładał swoje stoisko w bramie domu za rogiem; wziął „Milliyet”, zapłacił, złożył gazetę na pół i wsunął pod pachę. Przypomniał mu się Celâl naśladujący swoją czytelniczkę, kobietę po czterdziestce: „Ach, panie Celâlu, uwielbiamy pańskie felietony, tak nie możemy się ich doczekać, że zdarza się nam z Muharremem jednego dnia kupować dwa egzemplarze gazety!”. Zaśmiewali się z tej parodii wszyscy troje: Galip, Rüya i Celâl. Po jakimś czasie, rozpychając się łokciami, zdołał w końcu wsiąść do dolmusza, przedtem jednak zdążył porządnie zmoknąć, bo deszcz rozpadał się na dobre. Gdy w cuchnącym papierosami i mokrymi okryciami wnętrzu pojazdu zorientował się, że nie znajdzie partnera do pogawędki, z pieczołowitością nałogowca złożył starannie gazetę, tak by przybrała rozmiary kącika z felietonem zamieszczonym na drugiej stronie, a następnie, popatrzywszy przez chwilę w zamyśleniu przez okno, zabrał się do czytania najnowszego dzieła Celâla.
Nic nie jest tak zaskakujące jak życie.
Z wyjątkiem pisania.
Ibn Zerhani, Kitap-al Zulmet7
Czy zauważyliście, że poziom wód w cieśninie się obniża? Zapewne nie. W naszych czasach, gdy z radością i zapałem dzieci uczestniczących w świątecznym festynie zabijamy się nawzajem, któż z nas czyta cokolwiek, by wiedzieć, co się dzieje na świecie? Nawet felietony czytamy piąte przez dziesiąte, na przystaniach promów, wśród przepychającego się łokciami tłumu, w autobusach, poszturchiwani, wpadając jedni na drugich, na siedzeniach dolmuszy, gdy litery trzęsą się i skaczą przed oczami. Ja tę informację wyczytałem w pewnym francuskim czasopiśmie geologicznym.
Morze Czarne staje się coraz cieplejsze, Śródziemne zaś stygnie. Wody dostają się do olbrzymich pieczar położonych pod przesuwającymi się płytami tektonicznymi i w wyniku tych ruchów dna cieśnin — Bosforu, Dardaneli i Gibraltaru — zaczynają się wypiętrzać. Jeden z ostatnich stambulskich rybaków, z którym miałem sposobność rozmawiać, oznajmiwszy, że w miejscach, gdzie kotwicę rzucało się niegdyś na łańcuchu długim jak minaret, łodzie osiadają teraz na mieliźnie, zapytał: „Czy nasz rząd robi coś w tej sprawie?”.
Nie wiem. Znam jedynie skutki tego procesu, który, jak twierdzą uczeni, postępuje coraz szybciej. Bez wątpienia w niedługim czasie ten rajski zakątek, nazywany Bosforem, zmieni się w czarne jak smoła trzęsawisko, gdzie pokryte błotem wraki galeonów połyskiwać będą niczym wyszczerzone zęby przerażającej zjawy. Nietrudno sobie wyobrazić, jak pod koniec upalnego lata bagno to zacznie miejscami wysychać niczym koryto skromnej rzeczki, dostarczającej wody jakiemuś niewielkiemu miasteczku, a na zboczach, nawadnianych szumiącymi wodospadami ścieków spływających z rur, zazielenią się trawy i zakwitną stokrotki. W tej głębokiej, dzikiej dolinie, nad którą Wieża Leandra8 będzie się wznosić niczym prawdziwa, przerażająca twierdza na wysokiej górze, zacznie się nowe życie.
Mówię o nowych dzielnicach, które — mimo bacznych spojrzeń miejskich strażników, biegających to tu, to tam i wymachujących bloczkami mandatów — wyrosną w błocie wypełniającym tę wielką dziurę, zwaną niegdyś Bosforem, o szałasach, biedadomkach, barach, burdelach i nocnych klubach, o lunaparkach z karuzelami, szulerniach, meczetach, rozmaitych tekke9 derwiszów, kryjówkach frakcji marksistowskich, nielegalnych warsztatach i wytwórniach nylonowych pończoch… Wśród chaosu jak w dzień Sądu Ostatecznego, wśród pól kapsli i meduz, tkwić będą powywracane promy, pochodzące jeszcze z czasów osmańskich. Pomiędzy amerykańskim transatlantykiem, który osiadł na mieliźnie ostatniego dnia, gdy wody nagle się cofnęły, a obrośniętymi wodorostami jońskimi kolumnami ukażą się