nie odpowiada szanownym panom taka forma krytyki literackiej? – zapytał słodkim głosem.
Obaj Żydzi spojrzeli po sobie.
– A w jakiej dziedzinie artystycznej panowie szanowni przodują? Śpiew? Malarstwo? Taniec może? – pytał dalej.
– Proszę pana, tu nie o sztukę… – zaczął jeden z pobożnych Żydów, młodszy, o gęstej, czarnej brodzie. Nosił drogi, aksamitny kapelusz ze sztywnym rondem.
– To ja bym chciał, żeby panowie dla nas zatańczyli. Wszyscy popatrzymy.
– Panie, słuchaj pan… – powiedział drugi, starszy, podnosząc się zza stolika.
Miał około pięćdziesiątki, był rosły, barczysty, od Kaplicy wyższy o głowę. Nosił chałat z drogiej wełny, o wykładanych aksamitem klapach, na lewym nadgarstku widziałem drogi, złoty zegarek.
Kaplica wyszczerzył się w uśmiechu.
– Będziecie tańczyć tango – powiedział.
– Sam se tańcz, meszugener5 – odparł Żyd.
– Feter6… – zaczął go powstrzymywać młodszy.
W tym momencie podbiegł do nich przerażony Wolf Handszer.
– Panowie idą sobie już, rachunku nie trzeba płacić, na koszt firmy, ale proszę już iść, proszę iść…
– Panowie nigdzie nie idą – warknął Kaplica zmienionym tonem. – Panowie będą tańczyć tango. Orkiestra!
Muzycy spojrzeli po sobie, Handszer, trzęsąc się z nerwów, pokiwał głową – zaczęli więc grać. Tango.
– Tańczyć, kurwa! Już! – ryknął Kaplica.
Żydzi w chałatach stracili resztki wcześniejszej pewności siebie. Klienci w pośpiechu, acz chyłkiem opuszczali restaurację.
– Panowie, może nie gniewajmy więcej pana Kaplicy, niech panowie może zatańczą i pójdą sobie… – gorączkowo szeptał Handszer.
Kaplica wstał. Podszedł do starszego z Żydów, zadarł głowę i spojrzał mu w oczy. Widziałem, że ten chwilę się waha, ale zaraz po Kaplicy wstał też Szapiro.
– Tańcz, parchu – warknął Kaplica. – Ty będziesz damą, twój towarzysz kawalerem. Już.
Młodszemu trzęsły się ręce.
– Feter libinker… lomir tancn, ich bet ajch…7 – szepnął.
Objął starszego Żyda w pasie, lewą rękę chwycił jego prawą i wyciągnął do góry, w komicznej i przerażającej parodii postawy tanecznej. Kaplica zaczął klaskać, podrygiwać dookoła przestępujących z nogi na nogę Żydów i śmiejąc się, krzyczał:
– Pięknie Żydowie tańcują, pięknie!
Tańczący Żydzi dotykali się brodami. Z oczu starszego ciekły łzy. Szapiro stał z ręką w kieszeni, nawet ja domyślałem się, że zaciska ją na rękojeści pistoletu. Rozglądał się, nie śmiał się wcale, nie cieszył się udręką upokarzanych ani wobec niej nie protestował. Pozostawał wobec tej udręki obojętny obojętnością, która właściwa jest ludziom nawykłym do cierpienia, zarówno własnego, jak i bliźnich. Dlatego Szapiro po prostu robił to, co do niego należało. Pilnował, żeby Kaplicy nic się nie stało.
Bałem się wtedy i wstydziłem, ale bardziej wstydziłem, niż bałem, wstydziłem się, że siedzę przy stoliku z tym, kto czerpie przyjemność z upokarzania innych ludzi, ale jeszcze bardziej wstydziłem się tego, że wolę po stokroć siedzieć z nim, niż z nimi tańczyć to straszne, żydowskie tango.
Nie myślałem o tym przez wiele lat, a przypomniałem sobie wszystko kilkanaście lat temu, kiedy Ben-Gal bronił Doliny Łez przed Syryjczykami, a ja nie spałem czwartą noc z rzędu. Garbiłem się nad dokumentami, meldunkami i mapami, żyłem tylko o kawie i papierosach, bo na nic innego nie było czasu, i przypomniałem sobie wtedy o tych dwóch pobożnych Żydach w barze Metropol, i przypomniałem sobie o ich brodach, które stykały się w tangu, które Kaplica kazał im tańczyć, i przypomniałem sobie o Szapirze strzegącym Kaplicy z dłonią na rękojeści pistoletu i o samym strasznym Kaplicy na krótkich nóżkach podrygującym wesoło dookoła tańczących i od tego czasu nie zapomniałem o nich ani na chwilę.
Ani o Kaplicy, ani o Szapirze, ani o tańczących Żydach.
Kiedy tak tańczyli, do Metropolu wpadł wysoki, szczupły mężczyzna o czarnych, wełnistych włosach, w którego ręce dostrzegłem browninga, a w twarzy podobieństwo do twarzy Jakuba Szapiry, człowieka, który zabił mojego ojca.
– Daj, yz szo gienig!8 – wrzasnął, przeciskając się między ludźmi.
Nazywał się Moryc Szapiro, był młodszym bratem Jakuba i działaczem Poalej Syjon-Lewicy. Czego wtedy nie wiedziałem. Wtedy był dla mnie tylko człowiekiem z browningiem w dłoni, w białej koszuli z podwiniętymi rękawami, bez kołnierzyka, w wysokich butach i wpuszczonych w nie spodniach, a jednocześnie mam wrażenie, jakbym już wtedy wiedział o nim wszystko w sposób tak oczywisty, jak to, że po nocy nastaje dzień.
Orkiestra znów przestała grać.
– Antlofc jidn, gijech9 – szepnął do tańczących Żydów pan Wolf Handszer i sam również uciekł, kryjąc się za barem.
– Panie Kaplica, ja pana ostrzegam – warknął Moryc.
Kaplica odwrócił się do młodszego Szapiry i gapił się nań. Żydzi uciekli, podobnie muzycy z orkiestry, a to mierzenie się wzrokiem chwilę trwało i zostaliśmy w barze w czwórkę, Kaplica, dwóch Szapirów i przerażony, niewidoczny ja.
– Moryc, gaj szo ahajm10 – powiedział Jakub.
– Famach’n pisk, Jankiew – odparł Moryc. – Jach rejd nysz my dijo11. Panie Kaplica, ja pana ostrzegam. Pan nie będziesz dręczył ludzi więcej. Pan nie chcesz mieć z nami do czynienia.
– Maładiec. No, no, już – odparł Kaplica, wkładając rękę do kieszeni. – Wygłupy takie. Już wszystko w porządeczku, panie kochany. Idziemy, Kuba!
I wyszedł. Szapiro za nim. Ja za nimi, niewidoczny mały nikt.
Wsiadłem z powrotem do czerwonego imperiala.
Ruszyliśmy.
Dwa dni wcześniej ojciec mój Naum Bernsztajn nie wsiadł, lecz został wrzucony do bagażnika brązowego buicka model 48 – dwudrzwiowego touringa coupé, jak określał go prospekt firmy Buick, który odnalazłem wiele lat później, żeby zidentyfikować samochód widziany przez siedemnastoletniego mnie… Ale czy to byłem ja, ten, który widział? Czy ja, który widział, i ja, który pamięta, to jeden ja?
Zidentyfikowałem więc w prospekcie samochód zapamiętany przez siedemnastoletniego Mojżesza Bernsztajna. Samochód Jakuba Szapiry.
Miał bagażnik jak na dzisiejsze czasy skromny, jak na tamte obszerny, był to tak zwany bagażnik zintegrowany, stanowiący część bryły samochodu, co nie było wtedy wcale oczywiste, bo wiele samochodów jeździło jeszcze z bagażnikiem w formie skrzyni przypinanej skórzanymi pasami z tyłu auta.
Do takiej skrzyni trudno byłoby wrzucić mojego ojca, do zintegrowanego bagażnika znacznie łatwiej, mimo że nie był to bagażnik