się i zamyka, potężne, muskularne cielsko porusza się powoli, potężny łeb dotyka dachów kamienic, strącając parę dachówek. Płetwa ogonowa muska wieżę Dworca Wiedeńskiego, drżą blaszane rynny.
Widzę go kątem oka tylko, ale widzę. Płoną mu oczy, a z rozwierającej się paszczy dobiega cicha, szumiąca pieśń. Bardzo stara. On również mnie widzi i w pieśni szepcze swoje imię.
Litani. Litani. Litani.
Jestem Litani.
Przecinamy Jerozolimskie, jedziemy do Ryfki Kij. Kulę się w fotelu.
ב
BET
Szapiro, Pantaleon i Munja zabili mojego ojca w piątek, 9 lipca 1937 roku.
W piątkowy wieczór zaczął się szabas, a w sobotę w naszym domu nie działo się nic, co się w szabas dziać powinno. Matka siedziała całą noc przy kuchennym stole. Nie zaniosła w piątkowy wieczór czulentu do piekarni. Byliśmy głodni. W końcu mój brat poszedł do sąsiadów, ludzi miłosiernych, i dostał od nich czulentu, z tym że nieudanego, nie dopiekł się; mieli dwa, nam dali resztę gorszego, za co trudno ich winić. Matka nie jadła, my zjedliśmy.
Jakub Szapiro często mówił, że ma w dupie obyczaje wymyślone trzy tysiące lat temu na pustyni. Szabasu nie przestrzegał, jadał trefne pokarmy i mówił, że chętnie czyta Marksa, jednak najchętniej czytywał tylko gazety, najlepiej czerwone, i prozę w jidysz.
W szabas 10 lipca zjadł z synami śniadanie, po czym zadzwonił do redakcji „Kurjera Warszawskiego”, najważniejszej polskiej gazety, i poinformował, mówiąc zmienionym głosem przez chusteczkę, że w gliniance pod Latchorzewem znajduje się ciało człowieka i że będą dalsze informacje.
Dyżurujący redakcyjny praktykant pobiegł z tą wieścią dalej i nadano jej bieg. Dwie godziny później komisarz Czerwiński z Wydziału IV Komendy Głównej Policji Państwowej i redaktor Witold Sokoliński z „Kurjera Warszawskiego” stali nad brzegiem latchorzewskiej glinianki, paląc papierosy i rozważając, czy dobrze jest czterem posterunkowym brodzić po pas w wodzie w poszukiwaniu ciała, czy nie dobrze. Z jednej strony – dobrze, bo upał, w wodzie ochłoda. Z drugiej – woda zapewne trupia. Coś obrzydliwego.
Redaktor Witold Sokoliński był człowieczkiem średniego wzrostu, obdarzonym szpiczastą, łysą czaszką, z nadwagą niewielką, ale szpetną, bo rozlaną i miękką niczym u eunucha. Był dziwacznie niezdarny towarzysko, nie miał podejścia ani do kobiet, ani do mężczyzn, odstraszał wszystkich nerwowym uśmieszkiem złośliwego kobolda, którym maskował stale towarzyszące mu zażenowanie. Nie najlepiej radził sobie przez to z dziennikarskimi obowiązkami, pasjonowały go wyłącznie pieniądze, których mu wiecznie brakowało, i nic nie zajmowało go bardziej niż to, ile zarabia lub zarobić może kolega z redakcji własnej czy konkurencyjnej. Wszystkich podejrzewał, że zarabiają więcej od niego, co poczytywał sobie za osobistą obrazę. Jako że był nielubiany przez kierownictwo gazety, często miał w tych podejrzeniach rację.
Do tego panicznie bał się mikrobów. W kieszeni nosił ze sobą buteleczkę spirytusu, którą odkażał dłonie, jeśli tylko zmuszony był dotknąć czegokolwiek. Bo jak wiadomo, mikroby znajdują się wszędzie. W kieszeniach niemodnych garniturów nosił dwie chusteczki: jedną do przecierania obficie pocącej się łysiny i twarzy, drugą do skrapiania spirytusem i odkażania rąk po tym, jak musiał komuś uścisnąć dłoń. Nie przysparzało mu to popularności. Klamki otwierał łokciem. Miał brzydką żonę i trzech nieudanych synów – nawet oni nie darzyli go szacunkiem.
Policjanci otwarcie Sokolińskim gardzili.
– A paszoł won, gnido… – syknął pod nosem posterunkowy Barlicki na widok dziennikarza.
To Barlicki znalazł pozbawione kończyn i głowy ciało.
– Porachunki – westchnął na ten makabryczny widok komisarz Czerwiński, zażywny warszawski mieszczanin, wyglądający bardziej na księgowego niż na policjanta. Żałowałby jednak każdy urka, który by go na podstawie powierzchowności zlekceważył.
– Żyd – powiedział posterunkowy Barlicki, wskazując na obrzezane prącie mojego ojca, któremu Pantaleon z Munją go nie odjęli.
– Nie zapłacił pewnie – dodał redaktor Sokoliński.
– Kaplicy, jak widać, lepiej płacić – podsumował Czerwiński.
– Myślisz pan, że to on…? – zawahał się Sokoliński.
– A jak. Jego modus operandi.
Sokoliński wyciągnął notes i ołówek, coś zanotował.
– Mogę zacytować?
– Oczywiście, że pan nie możesz – żachnął się Czerwiński. – Panie, życia pan własnego nie szanujesz?
Sokoliński bardzo się stropił. Niezwykle bał się przemocy fizycznej.
– Jeśli to on, Kaplica, to przecież jemu tylko o to chodzi, coś pan…? Żeby w „Kurjerze” było. Żeby się bali – zauważył po zastanowieniu.
Czerwiński przyjrzał mu się uważnie, jednak nie odpowiedział.
– Wie pan, to wszystko ma naukowe podstawy. Racjonalne. A nauka najważniejsza rzecz, nieprawdaż? Tylko naukowo można prawdy dociec. Bo ja z wykształcenia chemik jestem, rozumiesz pan. I eugenicznie rzecz biorąc, Żydzi są gorszą rasą, rozumiesz pan? To jest naukowo potwierdzone. Na-u-ko-wo.
Czerwiński pokręcił głową i zabrał się za spisywanie notatki służbowej. Redaktor Sokoliński również pokręcił głową i odpuścił. Uznał, że Czerwiński, jako prostak, za nic ma potęgę rozumu.
– Pewnie pan też wierzysz, że człowieka jakiś bożek z gliny ulepił i ziemia jest płaska – mruknął do siebie, pod nosem.
Czerwiński usłyszał to i nagle szarpnął się w stronę Sokolińskiego, całym ciałem, markując ruch, jakby zamierzał się do ciosu. Sokoliński przeraził się tak bardzo, że chciał odskoczyć, ale potknął się o własne nogi i klapnął tyłkiem w błoto.
– Żarty głupie… – zaperzył się.
Posterunkowi zapakowali ciało mojego ojca na pakę policyjnego furgonu. Redaktor Sokoliński wsiadł na rower i mozolnie, z odkrytą głową i ubłoconym siedzeniem popedałował do Warszawy. Kolarz był z niego żaden, za to nieco otyły.
Czerwiński odprowadzał go wzrokiem, dumając nad czymś.
– Spójrzcie, posterunkowy – powiedział, zamyślony, do Barlickiego. – Gdyby w tej łysej pale w ciemieniu dziurkę wywiercić, wyglądałby zupełnie…
– Zupełnie jak chuj, panie komisarzu. Wiadomo. Chuj z rękami.
Ja w tym czasie siedziałem w domu. Do drzwi naszego mieszkania zapukał łatek, chłopiec bosy i bardzo nędzny, w za dużym surducie. Wręczył mi kopertę. Dałem mu dziesięć groszy, uciekł. W kopercie był bilet na walkę bokserską w Kinie Miejskim. Powinienem był go spalić, ale nie spaliłem. Zamiast spalić bilet, poszedłem na walkę.
Pytam sam siebie dziś – dlaczego poszedłem? Pytałem też wczoraj i dziesięć lat temu, i trzydzieści lat temu, i nie wiem.
A potem, kiedy łatek uciekł, przyszła Magda.
Magda Aszer.
Nie pukała, weszła po prostu.
Była starsza ode mnie, chociaż tylko o rok. Z innej niż moja rodziny, w jej domu mówiło się po polsku, po żydowsku rodzice rozmawiali tylko wtedy, gdy chcieli, żeby dzieci nie rozumiały, w bożnicy bywało się rzadko albo wcale, na drzwiach nie było mezuzy, kuchnia nie była koszerna