Viktor E. Frankl

Człowiek w poszukiwaniu sensu


Скачать книгу

etapie naszych reakcji psychicznych.

      W tej fazie niemal każdy, choćby przez chwilę, rozważał możliwość odebrania sobie życia. Myśl o samobójstwie rodziła się pod wpływem beznadziejności sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy, ciągłego śmiertelnego zagrożenia, wiszącego nad nami każdego dnia, w każdej godzinie, oraz bliskości śmierci, która tak często dotykała innych wokół nas. Ze względu na osobiste przekonania, o których będzie mowa później, już pierwszego wieczoru w obozie poprzysięgłem sobie uroczyście, że „nie rzucę się na druty”. Tak nazywano w obozie najbardziej powszechną metodę samobójstwa polegającą na dotknięciu znajdującego się pod wysokim napięciem ogrodzenia z drutu kolczastego. Podjęcie takiej decyzji nie było wcale trudne. Odbieranie sobie życia nie miało większego sensu, skoro dla przeciętnego więźnia szanse przeżycia – kalkulując obiektywnie i biorąc pod uwagę wszystkie możliwości – i tak były przecież bardzo nikłe. Człowiek nie mógł mieć żadnej pewności, że znajdzie się w tym nielicznym gronie, które przetrwa wszystkie selekcje. Więzień Auschwitz w pierwszej fazie szoku nie bał się śmierci. Przez pierwszych kilka dni nie przerażały go nawet komory gazowe – w końcu to one stanowiły przyczynę, dla której nie posuwał się do samobójstwa.

      Znajomi, z którymi się później spotykałem, opowiadali mi, że byłem jednym z tych więźniów, na których pierwszy szok po przybyciu do obozu nie wpłynął szczególnie przygnębiająco. Uśmiechałem się tylko, i to całkiem szczerze, będąc świadkiem pewnego zdarzenia, jakie miało miejsce rankiem po naszej pierwszej nocy spędzonej w Auschwitz. Wbrew wyraźnemu zakazowi opuszczania „bloku”, jednemu z mych kolegów po fachu, który przebywał w obozie już od kilku tygodni, udało się jakoś „przeszmuglować” do naszego baraku. Chciał nas uspokoić, pocieszyć i uprzedzić o paru sprawach. Wychudł do tego stopnia, że w pierwszej chwili w ogóle go nie poznaliśmy. On zaś, demonstrując dobry humor i niefrasobliwość, udzielił nam pośpiesznie kilku dobrych rad: – Nie bójcie się! Nie obawiajcie się selekcji! Doktor M. (szef medyczny SS) ma słabość do lekarzy (mylił się: życzliwe słowa mego znajomego wprowadziły nas w błąd. Jeden z więźniów, lekarz na tak zwanym rewirze, liczący sobie około sześćdziesięciu lat, opowiadał mi, jak błagał doktora M., aby ocalił jego syna, który był przeznaczony do gazu. Doktor M. chłodno mu odmówił).

      – Błagam was tylko o jedno – mówił dalej mój kolega. – Gólcie się codziennie, jeśli to możliwe, nawet gdybyście musieli używać do tego kawałka szkła… Nawet gdyby kosztowało to was ostatnią kromkę chleba. Dzięki temu będziecie młodziej wyglądali, a wasze policzki będą robiły wrażenie zarumienionych. Tutaj jest tylko jeden sposób, żeby przeżyć: trzeba wyglądać na zdolnego do pracy. Nawet jeśli będziecie tylko lekko utykać, bo – powiedzmy – zrobił się wam na pięcie mały pęcherz, a esesman to zauważy, każe wam przejść na bok i możecie być pewni, że następnego dnia zostaniecie zagazowani. Wiecie, co tutaj znaczy być „muzułmaninem”? To ktoś, kto źle wygląda, jest wyczerpany, chory, wychudzony i kto nie nadaje się już do ciężkiej pracy fizycznej… To właśnie jest „muzułmanin”. Prędzej czy później – zazwyczaj prędzej – każdy „muzułmanin” trafia do komory gazowej. Pamiętajcie więc: macie się golić, stać prosto i równo chodzić, a wtedy nie będziecie musieli obawiać się zagazowania. Wszyscy, jak tu stoicie, mimo że jesteście tu dopiero od dwudziestu czterech godzin, nie musicie bać się zagazowania – może z wyjątkiem ciebie. – Mówiąc to, wskazał na mnie. – Mam nadzieję, że nie masz mi za złe szczerości. – A zwracając się do pozostałych, dodał: – Z was wszystkich on jest jedynym, który musi obawiać się następnej selekcji. Więc już się nie martwcie!

      Ja zaś się uśmiechnąłem. Dzisiaj jestem przekonany, że każdy inny na moim miejscu zrobiłby tego dnia to samo.

      Wydaje mi się, że to Lessing powiedział: „Istnieją rzeczy, w obliczu których musimy tracić rozsądek; w przeciwnym razie okazałoby się, że już dawno go straciliśmy”. Nienormalna reakcja na nienormalną sytuację jest normą. Nawet my, psychologowie, spodziewamy się, że w sytuacji nienormalnej, jaką jest na przykład pobyt w zakładzie zamkniętym, reakcja człowieka będzie nienormalna wprost proporcjonalnie do stopnia jego normalności. Reakcja człowieka, który nagle znalazł się w obozie koncentracyjnym, również jest odzwierciedleniem nienormalnego stanu umysłu, lecz obiektywnie rzecz biorąc, jest ona reakcją normalną i – jak zostanie dowiedzione później – typową dla danej sytuacji. Opisywane przeze mnie reakcje ulegały zmianie na przestrzeni kilku dni. Więzień przechodził od etapu pierwszego do drugiego; było to stadium względnej apatii, kiedy to człowiek doznaje czegoś na kształt emocjonalnej śmierci.

      Poza już przedstawionymi reakcjami nowo przybyły więzień dręczony był przez inne, niezmiernie bolesne odczucia, które usiłował w sobie zagłuszyć. Przede wszystkim dokuczała mu ogromna tęsknota za domem i rodziną. Była ona często tak przejmująca, że człowiek wręcz umierał z tęsknoty. Do tego dochodziła odraza – odraza na widok otaczającej go zewsząd ohydy, w tym jej czysto zewnętrznych przejawów.

      Wszyscy więźniowie otrzymywali pasiaki – były to łachmany, przy których ubiór stracha na wróble prezentowałby się naprawdę elegancko. Teren obozu między barakami pokrywał najgorszy brud, a im bardziej człowiek starał się go uprzątnąć, tym bardziej sam stawał się brudny. Popularną praktyką było wcielanie nowo przybyłych do komanda, które zajmowało się czyszczeniem latryn i usuwaniem nieczystości. Gdy podczas przewożenia ekskrementów po wyboistym gruncie – jak się to często zdarzało – zawartość beczki chlusnęła temu czy innemu więźniowi w twarz, jakakolwiek oznaka odrazy lub próba wytarcia się pociągała za sobą natychmiastową karę – cios wymierzony przez czujnego kapo. W ten sposób zobojętnienie naturalnych reakcji postępowało znacznie szybciej.

      Początkowo nowy więzień odwracał wzrok, widząc karny przemarsz innej grupy; nie mógł znieść widoku współwięźniów maszerujących godzinami w tę i z powrotem w głębokim błocie, poganianych brutalnymi uderzeniami. Po kilku dniach czy tygodniach wszystko to się zmieniało. Wczesnym rankiem, gdy jeszcze było ciemno, więzień stawał przed bramą wraz ze swym komandem, gotów do wymarszu. Słyszał krzyk i widział, jak jego towarzysz upada, jest stawiany na nogi, lecz kolejny cios sprawia, że znów się przewraca – i dlaczego? Bo miał gorączkę i o niewłaściwej porze zgłosił się do lazaretu. Karano go w ten sposób za nieuczciwą próbę wymigania się od swoich obowiązków.

      Lecz więzień znajdujący się na drugim etapie psychicznych reakcji nie odwraca już wzroku. Jego odczucia zobojętniały i niewzruszony obserwuje rozgrywającą się przed nim scenę. Inny przykład: więzień oczekuje na przyjęcie w lazarecie. Ma nadzieję, że z uwagi na swe urazy, obrzęk czy gorączkę zostanie skierowany na dwa dni do lżejszej pracy na terenie obozu. Niewzruszony patrzy, jak wnoszą dwunastoletniego chłopca, zmuszonego całymi godzinami stać na baczność na śniegu albo pracować boso na zewnątrz, gdyż w całym obozie nie było dla niego butów. Ma odmrożone palce u nóg i dyżurny lekarz jeden po drugim oddziera szczypcami czarne, gangrenowate kikuty. Obrzydzenie, przerażenie i współczucie to emocje, których nasz widz już właściwie nie odczuwa. Po kilku tygodniach życia w obozie cierpiący, umierający i umarli stają się dla niego tak pospolitym widokiem, że nic go już nie wzrusza.

      Spędziłem pewien czas w baraku dla chorych na tyfus. Gorączkowali, często majaczyli, wielu z nich było umierających. Jeden z nich właśnie skonał, a ja bez żadnych emocji obserwowałem scenę, która powtarzała się w takim przypadku raz za razem. Jeden po drugim więźniowie podchodzili do wciąż ciepłego ciała. Jeden pochwycił niedojedzone resztki kartofli; inny uznał, że drewniane chodaki trupa są lepsze niż jego własne obuwie, więc je zamienił; trzeci zrobił to samo z kurtką zmarłego; a jeszcze inny bardzo się cieszył, że udało mu się zdobyć kawałek – proszę to sobie wyobrazić!