zbliżył się zatem do schodów i z wysiłkiem podciągnął do góry. Następnie wciągnął na schody ciało: najpierw stopy, potem tułów. Wreszcie, wydając przy tym niesamowity, grzechoczący odgłos, głowa trupa, podskakując, pokonała dwa kamienne stopnie.
W tym czasie znajdowałem się po przeciwnej stronie baraku, w pobliżu jedynego okienka wbudowanego w ścianę tuż nad podłogą. Zaciskając zmarznięte dłonie na misce gorącej zupy, pożywiałem się łapczywymi łykami. Nagle spojrzałem w okno. Trup, który dopiero co został wyniesiony na zewnątrz, wpatrywał się we mnie szklanymi oczyma. Dwie godziny wcześniej rozmawiałem jeszcze z tym człowiekiem; teraz spokojnie jadłem zupę.
Nie pamiętałbym dzisiaj tego zdarzenia, gdyby ów brak emocjonalnej reakcji nie wzbudził mojego zawodowego zainteresowania – tak nieistotne mi się ono wówczas wydawało.
Apatia, stępienie emocji i poczucie, że nic już nas nie obchodzi – objawy te nasilały się podczas drugiego etapu psychicznych reakcji więźnia, pozwalając mu uodpornić się na codzienne cierpienia i bicie. Nabyty brak wrażliwości pozwalał mu otoczyć się jakże wówczas niezbędnym pancerzem ochronnym.
Wystarczył najmniejszy pretekst, aby zasłużyć na bicie, a czasem powód nie był nawet potrzebny. Na przykład: chleb racjonowany był w miejscu pracy i musieliśmy ustawiać się po niego w kolejce. Pewnego razu człowiek stojący za mną wysunął się nieco w bok z szeregu i ten brak symetrii wielce nie spodobał się pilnującemu nas esesmanowi. Nie wiedziałem, co działo się za moimi plecami ani w umyśle strażnika, ale nagle na moją głowę spadły dwa silne uderzenia. Dopiero wtedy zauważyłem stojącego obok esesmana z pałką w ręce. W takich chwilach ból fizyczny nie jest najbardziej dojmujący (dotyczy to zarówno dorosłych, jak i karanych dzieci); najgorsze jest psychiczne cierpienie wywołane poczuciem niesprawiedliwości, niedorzecznością danej sytuacji.
Co ciekawe, cios, który chybiał celu, potrafił być – w pewnych okolicznościach – bardziej bolesny niż ten, który weń trafiał. Stałem kiedyś na torach kolejowych w szalejącej śnieżycy. Pomimo niesprzyjającej pogody nasze komando musiało kontynuować pracę. Wkładałem więc cały wysiłek w sypanie żwiru między podkłady, jako że był to jedyny sposób, żeby się jakoś rozgrzać. W pewnym momencie przerwałem, aby złapać oddech i oparłem się na szpadlu. Niestety, w tej samej chwili strażnik odwrócił się w moją stronę i uznał, że się lenię. Ból, który wówczas poczułem, nie był wywołany obelgami czy biciem. Tamten strażnik nie zadał sobie trudu, aby rzucić choćby jedno słowo, bodaj jedno przekleństwo, w kierunku stojącej przed nim wynędzniałej postaci, zapewne tylko z grubsza przypominającej człowieka. Zamiast tego wolał podnieść kamień i cisnąć nim we mnie od niechcenia. W moim odczuciu gest ten równał się przywołaniu do porządku zwierzęcia; tak samo zapędza się czasem do pracy bydlęta. W oczach tego człowieka byłem stworzeniem, z którym łączyło go tak niewiele, że wręcz szkoda mu było zachodu, by je ukarać.
Najbardziej bolesną rzeczą w biciu jest zamierzona obraza, jakiej jest ono wyrazem. Pewnego razu musieliśmy taszczyć długie, ciężkie dźwigary po oblodzonych torach. Pośliźnięcie się jednego z nas groziło upadkiem nie tylko jemu, ale wszystkim dźwigającym to samo brzemię. Jeden z moich dobrych znajomych cierpiał na wrodzoną dysplazję stawu biodrowego. Cieszył się jednak, że mimo wszystko jest w stanie pracować, jako że podczas selekcji prawie wszyscy niesprawni fizycznie byli posyłani na śmierć w komorze gazowej. Tego dnia kuśtykał jednak z trudem po torach, uginając się pod szczególnie ciężkim dźwigarem; wyglądało na to, że w każdej chwili może upaść i pociągnąć innych za sobą. Ponieważ niczego akurat nie niosłem, bez namysłu skoczyłem mu na pomoc. Niemal natychmiast otrzymałem silne uderzenie w plecy i usłyszałem surowy głos nakazujący mi powrót na miejsce. Kilka minut wcześniej ten sam strażnik, który mnie uderzył, oznajmił nam z pogardą, że takim „świniom” jak my brakuje ducha koleżeńskiej współpracy.
Kiedy indziej, w lesie, przy temperaturze minus szesnastu stopni Celsjusza, przekopywaliśmy zmarzniętą na kamień ziemię pod rury doprowadzające wodę. Byłem już wówczas bardzo wyczerpany fizycznie. Nagle podszedł do mnie pilnujący nas kapo o pucołowatych, zaróżowionych policzkach. Jego twarz wyglądała, wypisz wymaluj, jak ryj świni. Zauważyłem, że przed dotkliwym mrozem chronią go wspaniałe, ciepłe rękawice. Przez chwilę przyglądał mi się w milczeniu. Instynktownie wyczułem zbliżającą się burzę; tuż przede mną leżała bowiem skiba ziemi stanowiąca wyraźny dowód na to, ile już przekopałem.
– Ty świnio – zaczął tamten. – Cały czas cię obserwuję! Poczekaj, nauczę cię jeszcze pracować jak należy! Niedługo będziesz gryzł tę ziemię – umrzesz tu jak zwierzę! W dwa dni cię wykończę! Nigdy w życiu nie kiwnąłeś palcem. Kim dawniej byłeś, świnio? Przedsiębiorcą?
Nie dbałem już o to, co się ze mną stanie, musiałem jednak poważnie potraktować jego groźbę, wyprostowałem się więc i patrząc mu prosto w oczy odparłem: – Byłem lekarzem specjalistą.
– Co takiego? Lekarzem? Założę się, że wyciągnąłeś od ludzi mnóstwo pieniędzy.
– Tak się składa, że pracowałem głównie za darmo, w szpitalach dla ubogich. – Było to już o jedno zdanie za dużo. Kapo rzucił się na mnie i przewrócił na ziemię, wydzierając się przy tym jak opętany. Nie pamiętam już, co takiego wykrzykiwał.
Na przykładzie tej jakże banalnej historii pragnę pokazać, że bywały takie chwile, gdy nawet pozornie zahartowani i zobojętniali więźniowie dawali się ponosić oburzeniu – oburzeniu wynikającemu nie z doznanych okrucieństw czy bólu, lecz wywołanym towarzyszącymi im obelgami. Tamtego dnia krew uderzyła mi do głowy, ponieważ musiałem wysłuchiwać, jak człowiek, który nie miał pojęcia o tym, kim jestem i kim byłem, osądza moje życie; na dodatek był to człowiek (w tym miejscu muszę się do czegoś przyznać: komentarz, który zamierzam zacytować, a którym podzieliłem się ze współwięźniami wkrótce po tym incydencie, sprawia mi iście dziecinną satysfakcję) „tak prymitywny i brutalny, że pielęgniarka z ambulatorium mojego szpitala nie wpuściłaby go za próg poczekalni”.
Na szczęście kapo sprawujący pieczę nad naszym komandem był mi życzliwy; polubił mnie, bo cierpliwie wysłuchiwałem opowieści o jego miłosnych podbojach i kłopotach małżeńskich, którymi zasypywał mnie podczas naszych długich marszów na miejsce robót. Był też pod wrażeniem mojej oceny jego charakteru i mych psychoterapeutycznych porad. W związku z tym odczuwał wobec mnie coś w rodzaju wdzięczności, a to już wcześniej nieraz okazało się dla mnie bezcenne. W przeszłości kilkakrotnie zajmował dla mnie miejsce obok siebie w jednym z pierwszych pięciu rzędów podczas apelu naszego bloku liczącego zwykle dwustu osiemdziesięciu mężczyzn. Musieliśmy ustawiać się na placu wczesnym świtem, gdy na zewnątrz było jeszcze ciemno. Wszyscy jak ognia baliśmy się spóźnienia i konieczności stania w ostatnich rzędach. Gdy trzeba było wyznaczyć ludzi do nieprzyjemnej czy nielubianej pracy, zjawiał się główny kapo i zazwyczaj wybierał potrzebnych mężczyzn właśnie z ostatnich rzędów. Musieli oni odmaszerować do innej, szczególnie znienawidzonej roboty, pod okiem obcych strażników. Zdarzało się, że główny kapo wybierał też więźniów z pierwszych pięciu rzędów, tylko dlatego żeby dać nauczkę tym, którzy usiłowali go przechytrzyć. Wszelkie protesty i błagania uciszane były kilkoma celnymi kopniakami, a wybrane ofiary pędzono na miejsce zbiórki przy wtórze wrzasków i uderzeń pałką.
Dopóki jednak „mój” kapo odczuwał potrzebę zwierzeń, dopóty udawało mi się unikać podobnego losu, miałem bowiem zagwarantowane honorowe miejsce u jego boku. Były również inne zalety tej sytuacji. Podobnie jak przeważająca większość więźniów obozu, również i ja cierpiałem na obrzęki. Moje nogi były tak spuchnięte, a skóra na nich