przez trzy stopy śniegu Emily zaczęła odnajdywać swój rytm pracy. W impecie potrzebnym do odgarnięcia śniegu było coś oczyszczającego. Nawet fizyczny dyskomfort zdawał się znaczyć mniej, kiedy dostrzegła, że jej wysiłki przynoszą efekty. Gdy mieszkała w Nowym Jorku, jej ulubioną formą aktywności było bieganie na bieżni, ale to był najintensywniejszy trening, jaki w życiu miała.
Emily udało się utorować na podwórzu za domem ścieżkę długą na dziesięć stóp.
W rozpaczy zerknęła na rurę, która była oddalona o dobre czterdzieści stóp. Emily już była wykończona.
Próbując nie wpaść w rozpacz, postanowiła zrobić krótką przerwę i złapać oddech. Kiedy przystanęła, dojrzała w oddali dom dozorcy, stojący przy ogrodzie i ukryty za wiecznie zielonymi drzewami. Z komina wydobywała się wąska nitka dymu, a z okien rozlewało się ciepłe światło. Nie mogła pozbyć się myśli o przebywającym wewnątrz Danielu, pozostającym w przyjemnym cieple i pijącym swoją herbatę. Mógłby jej pomóc, nie było co do tego wątpliwości, ale chciała poradzić sobie sama. Ubiegłego wieczora drwił z niej bezlitośnie i było więcej jak pewne, że to on wezwał Erica. Na pewno postrzegał ją jako damę w potrzebie, a ona nie chciała dać mu satysfakcji, że miał rację.
Ale jej żołądek znów narzekał, a ona była wykończona. Za bardzo wykończona, żeby kontynuować pracę. Stała w wydrążonym przez siebie korycie rzeki i nagle poczuła się przytłoczona kłopotliwym położeniem, w którym się znalazła, zbyt dumna, aby poprosić po pomoc, zbyt słaba, żeby zrobić, co trzeba bez niczyjej pomocy. Frustracja narastała w niej, aż przemieniła się w gorące łzy. Jej własne łzy rozzłościły ją jeszcze bardziej. Była zła na siebie za to, że czuła się bezużyteczna. Z głową pełną rozdrażnionych myśli, zwymyślała sama siebie i zupełnie jak zdenerwowane i uparte dziecko, postanowiła wrócić do domu, jak tylko śnieg się roztopił.
Odrzuciła łopatę i w przemoczonych butach poczłapała z powrotem do domu. Kopiąc, zrzuciła buty przy drzwiach i wróciła do salonu, żeby ogrzać się przy ogniu.
Opadła na zakurzoną kanapę i sięgnęła po telefon z zamiarem wybrania numeru Amy i przekazania jej jakże-łatwej-do-przewidzenia wiadomości, że zawaliła swoją pierwszą i jedyną próbę bycia samowystarczalną. Ale telefon był rozładowany. Tłumiąc krzyk, Emily rzuciła bezużyteczną komórkę z powrotem na kanapę, po czym opadła na bok, zupełnie pokonana.
Przez szloch Emily usłyszała hałaśliwe szuranie na zewnątrz. Usiadła, wytarła oczy i podbiegła do okna, żeby wyjrzeć na podwórze. Od razu zobaczyła Daniela, który trzymając łopatę, którą ona odrzuciła, przekopywał się przez śnieg i kontynuował to, czego jej nie udało się dokończyć. Nie mogła uwierzyć, jak szybko udało mu się usunąć śnieg, jak sprawne były jego ruchy, jak dobrze nadawał się do tego zadania tak, jakby urodził się do pracy w terenie. Ale jej zachwyt był krótkotrwały. Zamiast wdzięczności albo radości, że udało mu się oczyścić ścieżkę do rury odprowadzającej, odczuła złość za swoją własną nieudolność, którą skierowała na niego zamiast na siebie.
Nie zastanawiając się nad tym, co robi, Emily złapała przemoknięte buty i wcisnęła je z powrotem na nogi. W głowie kłębiło jej się od wspomnień wszystkich jej bezużytecznych byłych, którzy jej nie słuchali i którzy wkraczali w jej sprawy, próbują ją „ratować”. Nie tylko Ben był taki. Przed nim był Adrian, od którego nadopiekuńczości się dusiła, a jeszcze wcześniej Mark, który traktował ją jak kruchą dekorację. Każdy z nich dowiedział się o jej przeszłości – tajemnicze zniknięcie jej ojca było zaledwie wierzchołkiem góry lodowej – i traktował ją jak coś wymagającego ochrony. To przez tych mężczyzn stała się taka i nie mogła już tego dłużej znieść.
Wpadła w śnieg niczym burza.
– Hej! – krzyknęła. – Co ty robisz?
Daniel przerwał pracę tylko na chwilę. Nawet nie spojrzał na nią przez ramię, po prostu dalej odśnieżał, aż w końcu spokojnie odpowiedział: – Odśnieżam ścieżkę.
– Widzę – odkrzyknęła Emily. – Pytam dlaczego, skoro powiedziałam, że nie potrzebuję twojej pomocy.
– Ponieważ jeśli tego nie zrobię, zamarzniesz – odpowiedział krótko Daniel, nadal na nią nie patrząc. – To samo stanie się z wodą, której dopływ włączyłem.
– I? – odparowała Emily. – Co cię to obchodzi, że zamarznę? To moje życie. Zamarznę, jeśli będę chciała.
Daniel nie spieszył się do podtrzymywania rozmowy z Emily ani do wdawania w kłótnię, którą ewidentnie próbowała zacząć. Zamiast tego kontynuował odśnieżanie, spokojnie, metodycznie, jakby niewzruszony jej obecnością, zupełni jakby jej tam nie było.
– Nie jestem gotów na to, żeby usiąść wygodnie i pozwolić ci umrzeć – odpowiedział.
Emily skrzyżowała ramiona. – To trochę zbyt melodramatyczne, nie sądzisz? Jest duża różnica między tym, czy ktoś trochę zmarznie, czy umrze!
Wreszcie Daniel wbił łopatę w śnieg i wyprostował się. Spojrzał jej w oczy, zachowując trudny do odczytania wyraz twarzy. – Ten śnieg był tak spiętrzony, że przysypał otwór wylotowy. Włączyłabyś kocioł, a wszystko wróciłoby prosto do domu. Umarłabyś od zatrucia węglem w ciągu dwudziestu minut – powiedział tak rzeczowo, że zbił Emily z tropu. – Jeśli chcesz umrzeć, zrób to w wolnym czasie. Ale nie zdarzy się to na mojej zmianie. – Rzucił łopatę na ziemię i skierował się do wozowni.
Emily stała, patrząc za nim i czując, że jej gniew roztopił się, tylko po to, aby zastąpił go wstyd. Czuła się okropnie przez to, jak odezwała się do Daniela. Próbował tylko pomóc, a ona odrzuciła mu to wszystko prosto w twarz, jak rozwydrzony dzieciak.
Kusiło ją, żeby pobiec za nim i go przeprosić, ale w tej chwili ciężarówka z olejem zamajaczyła na końcu ulicy. Emily poczuła, jak podskakuje jej serce i zdziwiła się, że była taka szczęśliwa jedynie z uwagi na to, że dostarczono jej olej. Pobyt w domu w Maine różnił się od jej życia w Nowym Jorku tak bardzo, jak tylko to możliwe.
Emily obserwowała, jak Eric zeskakuje z ciężarówki, zaskakująco zwinnie, jak na osobę, która ma tak dużo lat. Ubrany w poplamiony olejem kombinezon, wyglądał jak postać z kreskówki. Twarz miał ogorzałą, ale przyjazną.
– Witam – powiedział z tą samą niepewnością w głosie jak przez telefon.
– Jestem Emily – powiedziała Emily, wyciągając dłoń na powitanie. – Cieszę się, że pan przyjechał.
Eric skinął głową i od razu zajął się przygotowaniem pompy olejowej. Z pewnością nie należał do rozmownych i Emily czuła się niezręcznie, stojąc i obserwując jego pracę oraz uśmiechając się nieśmiało za każdym razem, kiedy zauważyła, że rzuca na nią okiem, jakby zmieszany samym faktem, że w ogóle była obok.
– Czy mogę zobaczyć kocioł? – zapytał, kiedy wszystko było na swoim miejscu.
Emily pomyślała o piwnicy i o stojącej tam znienawidzonej przez nią olbrzymiej maszynie zasilającej dom oraz o tysiącach pająków, które przez lata tkały tam swoje sieci.
– Tak, proszę tędy – odpowiedziała cichym, wątłym głosem.
Eric wyjął swoją latarkę i razem zeszli na dół do odrażającej, ciemnej piwnicy. Wyglądało na to, że Eric, tak jak Daniel, sprawnie obsługuje maszyny. W ciągu kilku sekund gigantyczny kocioł obudził się do życia. Emily nie mogła się powstrzymać, żeby nie uściskać starszego człowieka.
– To działa! Nie mogę uwierzyć, że to działa!
Eric znieruchomiał