Wullie. Psysoł po wielko ciut wiedźme, ni ma co. Kto jej pilnuje psy farmie?
– Ciut Groźny Szpic, Rob.
Rob przyjrzał się chmurom, które były tak pełne śniegu, że obwisały pośrodku.
– Dobra – powiedział i westchnął znowu. – Cos na Bohatera.
Zniknął w dole, a śniegowy korek opadł równo na dawne miejsce. Rob zsunął się do serca kopca Feeglów.
Wewnątrz było sporo miejsca – w samym środku mógłby prawie stanąć człowiek, ale wtedy zgiąłby się wpół od kaszlu, gdyż w środku był otwór odprowadzający dym.
Wzdłuż wewnętrznej ściany biegły piętrami galerie, a na każdej tłoczyli się Feeglowie. Zwykle panował tu gwar, teraz jednak zapadła przerażająca cisza.
Rob Rozbój przeszedł do ogniska, gdzie czekała jego żona Jeannie. Stała dumnie wyprostowana, jak wypada keldzie, ale z bliska wydało mu się, że płakała. Objął ją ramieniem.
– No dobra, pewno syscy wicie, co sie dzieje – oznajmił niebiesko-czerwonej publiczności, przyglądającej mu się ze wszystkich stron. – To nie jest zwykło buza. Zimists znaloz wielko ciut wiedźme… Zaro, uspokójcie sie.
Odczekał, aż ucichną krzyki i pobrzękiwanie mieczami. Potem mówił dalej.
– Nie mozemy za nio walcyc z zimistsem. To nie naso ściezka! Nie mozemy jej psejść zamiast niej. Ale wiedźma wiedźm posłała nos na inno ściezke. Sciezke mrocno i niebezpiecno.
Zabrzmiały okrzyki. Przynajmniej to się Feeglom spodobało.
– Dobra! – stwierdził Rob z zadowoleniem. – Tera dojcie mi Bohatera!
Rozległy się śmiechy, a Duży Jan, najwyższy z Feeglów, zawołał:
– To za sybko! Storcyło cosu ino na parę lekcji z bohaterowania! Z niego ciągle jesce takie wielkie nic!
– Będzie Bohaterem dla wielkiej ciut wiedźmy i koniec – odparł surowo Rob. – A tera rusoć, syscy jak stojom. Do kredowej dziury! Wykopiecie mu tunel do Podziemnego Świata!
* * *
To musi być zimistrz, mówiła sobie Tiffany Obolała, stojąc przed ojcem w lodowatym domu na farmie. Czuła go tam, na zewnątrz. To nie była normalna pogoda, nawet w środku zimy, a przecież nadeszła już wiosna. Rzucał jej wyzwanie. A może to jakaś gra? Z zimistrzem trudno powiedzieć.
Tylko że to nie może być gra, ponieważ umierają owce, myślała Tiffany. Mam dopiero trzynaście lat, a mój ojciec i jeszcze wielu innych starszych ode mnie ludzi chce, żebym coś z tym zrobiła. Nie potrafię. Zimistrz znów mnie odnalazł. I teraz jest tutaj, a ja jestem za słaba.
Byłoby łatwiej, gdyby chcieli mnie straszyć, ale oni proszą. Ojciec jest szary na twarzy z troski – i prosi mnie. Ojciec mnie prosi.
Och, nie… Zdejmuje kapelusz. Zdejmuje kapelusz, bo chce ze mną porozmawiać!
Im się wydaje, że magia przychodzi za darmo, wystarczy mi pstryknąć palcami. Ale jeśli teraz nie potrafię tego dla nich zrobić, to co ze mnie za czarownica? Nie mogę im pokazać, że się boję. Czarownicom nie wolno się bać.
I to przecież moja wina. To ja, ja to wszystko zaczęłam. I teraz muszę skończyć.
Pan Obolały odchrząknął.
– No, tego… Gdybyś mogła… tak jakby, no… zaczarować, żeby to przeszło… Dla nas.
Wszystko w pokoju było szare, gdyż światło z okien wpadało przez śnieg. Nikt nie tracił czasu na odgarnianie tych potwornych zwałów z domów mieszkalnych. Każdy, kto mógł utrzymać łopatę, potrzebny był gdzie indziej, a i tak brakowało ludzi. Większość nie spała całą noc, przeganiając stada roczniaków, starając się ochraniać młode owce… w ciemności, wśród śniegu…
Jej śniegu. To była wiadomość dla niej. Wyzwanie. Przywołanie.
– Dobrze – powiedziała. – Zobaczę, co mogę zrobić.
– Dobra dziewczynka. – Ojciec uśmiechnął się z ulgą.
Nie, wcale nie dobra dziewczynka, pomyślała Tiffany. Ja to na nas sprowadziłam.
– Musicie rozpalić wielkie ognisko przy szopach – powiedziała.
– Chodzi mi o wielki ogień, rozumiecie? Rzućcie tam wszystko, co się pali. I musicie go podtrzymywać. Będzie próbował zgasnąć, ale wy musicie go podtrzymać. Dorzucajcie paliwa, cokolwiek by się działo. Ogień nie może zgasnąć!
Postarała się, by ostatnie „nie” zabrzmiało głośno i przerażająco. Nie chciała, żeby ludzie myśleli o innych sprawach. Włożyła ciężki płaszcz z brązowej wełny, który uszyła dla niej panna Spisek, i chwyciła wiszący na drzwiach czarny spiczasty kapelusz. W kuchni rozległo się coś w rodzaju chóralnego sapnięcia, a niektórzy się cofnęli. Potrzeba nam czarownicy, potrzeba nam czarownicy teraz, ale też wolimy trzymać się od niej z daleka…
Taka magia kryła się w spiczastym kapeluszu. To było coś, co panna Spisek nazywała „boffo”.
Tiffany Obolała weszła w wąski korytarz wykopany przez zasypane śniegiem podwórze, gdzie zaspy leżały wysokie na podwójny wzrost człowieka. Tak głęboki śnieg chronił przynajmniej od wiatru, który wydawał się nieść chmary noży.
Drogę doprowadzono aż do wybiegu, ale nie było to łatwe. Kiedy wszędzie leży piętnaście stóp śniegu, jak można go odgarnąć? Dokąd można go odgarnąć?
Czekała przy wozowni, a mężczyźni cięli śnieżne ściany. Byli potwornie zmęczeni – kopali już od wielu godzin.
Teraz ważne jest…
Było wiele ważnych spraw. Ważne, by wyglądać na spokojną i pewną siebie, ważne, by zachować jasny umysł, i ważne, by się nie zdradzić, że ze strachu prawie zmoczyła majtki…
Wyciągnęła przed siebie rękę, schwytała śnieżny płatek i przyjrzała mu się uważnie. Nie był taki zwyczajny, o nie – to jeden z tych specjalnych. To paskudne. Drażnił się z nią. Teraz potrafiła go nienawidzić. Nigdy wcześniej go nie nienawidziła. Ale zabijał owce.
Zadrżała i mocniej otuliła się płaszczem.
– Taki jest mój wybór – wychrypiała. Jej oddech zmieniał się w obłoki pary. Odkaszlnęła i zaczęła jeszcze raz. – Taki jest mój wybór. Jeśli jest za to cena, postanawiam zapłacić. Jeśli śmierć jest tą ceną, mogę życie stracić. Gdzie mnie to zaprowadzi, postanawiam pójść. Postanawiam. Taki jest mój wybór.
Nie było to zaklęcie, najwyżej w jej własnej głowie, ale jeśli nie potrafi zmusić zaklęcia do działania we własnej głowie, to nigdzie się jej to nie uda.
Opatulona płaszczem patrzyła, jak mężczyźni przynoszą słomę i drewno. Ogień rozpalał się wolno, jakby wolał nie okazywać entuzjazmu.
Robiła to przecież wcześniej, prawda? Dziesiątki razy. Sztuczka nie była trudna, kiedy człowiek już ją wyczuł. Tylko że zwykle miała dość czasu, by doprowadzić umysł do odpowiedniego stanu, no i zwykle nie próbowała robić niczego większego niż ogień z kuchennego pieca, kiedy chciała ogrzać sobie stopy. W teorii powinno być równie łatwo z wielkim ogniskiem i zwałami śniegu. Prawda?
Prawda?
Ogień zahuczał. Ojciec położył jej dłoń na ramieniu. Tiffany podskoczyła. Zapomniała już, jak cicho potrafi się poruszać.
– O co chodziło z tym wyborem? – zapytał.
Zapomniała też, jak dobry ma słuch.
–