Olga Tokarczuk

Księgi Jakubowe


Скачать книгу

w białej nocnej koszuli staje na środku izby i rysuje w powietrzu wokół siebie niewidoczny dla oczu krąg. Tam unosi papierek nad głowę i tak stoi z zamkniętymi oczami długą chwilę. Jej usta poruszają się. Dmucha weń kilka razy, potem starannie zwija papierek w rurkę i wkłada do drewnianego pudełeczka wielkości paznokcia. Stoi jeszcze dłuższy czas w milczeniu z pochyloną głową, żeby zaraz potem, pośliniwszy palce, przewlec rzemyk przez dziurkę amuletu. I wręcza amulet ojcu. Ten ze świecą w ręku sunie przez śpiący dom pełen skrzypienia i pochrapywań, przez wąskie korytarze, do pokoju, gdzie położono Jentę. Zatrzymuje się przy drzwiach i nasłuchuje. Widocznie nic go nie niepokoi, bo delikatnie otwiera drzwi, które poddają mu się pokornie, bez jednego dźwięku, i odsłaniają małe, ciasne wnętrze, oświetlone ledwie oliwną lampką. Ostry nos Jenty mierzy śmiało prosto w sufit i rzuca na ścianę wyzywający cień. Elisza musi przez niego przejść, żeby założyć umierającej amulet na szyję. Kiedy się nad nią pochyla, jej powieki zaczynają drgać. Elisza zamiera w bezruchu, ale to nic, widocznie kobieta śni: oddech ma tak lekki, że prawie niezauważalny. Wiąże końce rzemyka i wsuwa amulet pod koszulę staruszki. Potem odwraca się na palcach i bezszelestnie wychodzi.

      Kiedy światło świecy znika za drzwiami i słabnie w szparach między deskami, Jenta otwiera oczy i słabnącą ręką wymacuje amulet. Wie, co tam jest napisane. Przerywa rzemyk, otwiera pudełko i połyka zapisany skrawek jak pigułkę.

      Jenta leży w ciasnym pokoiku, gdzie służba przynosi bez przerwy okrycia gości i kładzie je w nogach łóżka. Gdy w końcu zaczynają grać gdzieś w głębi domu, Jenta jest już ledwie widoczna spod sterty płaszczy; dopiero gdy przychodzi tu Chaja, robi z tym porządek i płaszcze lądują na podłodze. Chaja nachyla się nad starą ciotką i wsłuchuje się w jej oddech – jest taki słabiutki, iż wydaje się, że motyl spowodowałby machnięciem swoich skrzydeł silniejszy ruch powietrza. Ale jej serce bije. Chaja, lekko zarumieniona od wódki, przykłada ucho do piersi Jenty, do wiązek amuletów, sznurków i rzemyków, i słyszy delikatne bom, bom, bardzo wolne, oddalone jedno od drugiego o cały oddech.

      – Babciu Jento! – woła ją cicho Chaja i ma wrażenie, że wpółprzymknięte oczy staruszki drgnęły, że poruszyły się źrenice, a na ustach pojawił się jakby uśmiech. Jest to uśmiech zbłąkany – faluje, czasem kąciki ust unoszą się, czasem opadają i wtedy Jenta wygląda jak nieżywa. Dłonie ma letnie, nie zimne, skórę miękką, bladą. Chaja poprawia jej włosy, które wyszły spod chustki, i nachyla się do jej ucha: – Czy ty żyjesz?

      I znowu na twarzy starej kobiety pojawia się skądś ten uśmiech, który trwa chwileczkę i zaraz znika. Chaję wzywają z daleka tupot nóg i wysokie dźwięki muzyki, więc całuje starą w letni policzek i biegnie tańczyć.

      Do izby Jenty dochodzi rytmiczne przytupywanie – weselnicy tańczą, choć tutaj nie słychać już muzyki, utknęła w drewnianych ścianach, rozbiły ją na pojedyncze pomruki kręte korytarze. Słychać tylko bum, bum tanecznych kroków, a od czasu do czasu piski i pokrzykiwania. Przy Jencie czuwała jakaś starsza kobieta, ale rozochocona weselem w końcu sobie poszła. Jenta też jest ciekawa, co się tam dzieje. Odkrywa zaskoczona, że z łatwością może wysunąć się ze swojego ciała i zawisnąć nad nim; patrzy wprost na swoją twarz, zapadłą i bladą, dziwne uczucie, ale zaraz potem odpływa, sunie wsparta na podmuchach przeciągu, na drganiach dźwięku, przenika bez trudu przez drewniane ściany i drzwi.

      Jenta widzi teraz wszystko z góry, a potem jej wzrok wraca pod przymknięte powieki. I tak jest przez całą noc. Uniesienie i powrót w dół. Balansowanie na granicy. Męczy to Jentę, właściwie nigdy się tak nie napracowała, ani przy porządkach, ani w ogrodzie. A jednak i jedno, i drugie jest przyjemne, i opadanie, i wznoszenie. Niemiły jest tylko ten ruch, świszczący i gwałtowny, który usiłuje ją wypchnąć gdzieś daleko, poza horyzonty, ta siła, zewnętrzna i brutalna, z którą trudno byłoby się zmierzyć, gdyby ciała od środka i nieodwracalnie nie chronił amulet.

      Dziwne – jej myśli owiewają całą okolicę. Wiatr – mówi jakiś głos w jej głowie, zapewne własny. Wiatr to jest wzrok umarłych, kiedy patrzą na świat stamtąd, gdzie są. Widziałaś kiedy pole traw, jak się kłania i słania, zapewne patrzy na nie właśnie któryś z umarłych – chciałaby powiedzieć do Chai. Bo gdyby zliczyć wszystkich umarłych, to okazałoby się, że jest ich dużo więcej niż żywych na ziemi. Ich dusze już się oczyściły wędrowaniem w wielu żywotach i teraz czekają na Mesjasza, który przyjdzie dokończyć dzieła. I patrzą na wszystko. Dlatego na ziemi wieje wiatr. Wiatr to jest ich baczny wzrok.

      Po chwili spłoszonego wahania i ona dołącza do tego wiatru, który przelatuje nad domami Rohatyna i małych, skarlałych osad, nad furmanami, co przycupnęli na rynku w nadziei, że zdarzy się im klient, nad trzema cmentarzami, nad kościołami, synagogą i cerkwią, nad rohatyńskim gościńcem – i pomyka dalej, poruszając pożółkłe trawy na wzgórzach, najpierw chaotycznie, bez ładu i składu, a potem, jakby uczył się kroków tańca, gna wzdłuż koryt rzek aż do Dniestru. Tam zatrzymuje się, bo Jentę zdumiewa maestria krętej linii rzeki, jej esy-floresy, jakby zarysy liter gimmel i lamed. I potem zawraca, choć wcale nie z powodu granicy, która zmówiła się z rzeką i oddziela od siebie dwa wielkie państwa. Bo przecież wzrok Jenty ma za nic takie granice.

      Rozdział 4

Mariasz i faraon

      Biskup Sołtyk ma naprawdę wielki kłopot. Nawet modlitwa, szczera i głęboka, nie potrafi zmyć tych myśli. Pocą mu się ręce, budzi się zbyt wcześnie, kiedy zaczynają śpiewać ptaki, a chodzi spać późno z wiadomych przyczyn. Dlatego jego nerwy nigdy nie odpoczywają.

      Dwadzieścia cztery karty. Rozdaje się po sześć kart, a jedną wyświęca się i ta stanowi kozerę, czyli kolor najstarszy, atu, bijący inne. Biskup uspokaja się dopiero, kiedy siada do gry, a właściwie gdy na stole leży już kozera. Spływa wtedy na niego coś jakby błogosławieństwo. Umysł znajduje prawdziwy balans, aequilibrium cudowne, oczy skupiają się na stole i na wyglądzie kart, widzą wszystko w jednym spojrzeniu. Oddech wyrównuje się, pot ustępuje z czoła, dłonie stają się suche, pewne, szybkie, palce sprawnie tasują karty i odsłaniają jedną po drugiej. To jest moment jakiejś rozkoszy – tak, biskup wolałby nie jeść, pozbawić się innych przyjemności cielesnych niźli tego momentu.

      W mariasza biskup gra z równymi sobie. Ostatnio, gdy tu peregrynował kanonik przemyski, grali do rana. Gra z Jabłonowskim, Łabęckim, Kossakowskim, lecz to nie wystarcza. Dlatego ostatnio zdarza mu się też coś innego. Niewygodnie jest mu o tym myśleć.

      Ściąga przez głowę swój biskupi strój, przebiera się w zwyczajne łachy, wkłada na głowę czapę. Wie o tym tylko jego kamerdyner, Antoni, ktoś jakby krewny, miną żadną znaku nie daje, że się temu dziwi. Biskupowi nie należy się dziwić, biskup to biskup, wie, co robi, gdy każe się wieźć do podmiejskich karczm, tam gdzie ma pewność, że będą grać w faraona na pieniądze. Do stołu zasiadają przejezdni kupcy, szlachcice w podróży, goście z zagranicy, urzędnicy jadący z listami i wszelkiego rodzaju awanturnicy. W karczmach, niezbyt czystych i zadymionych, wydaje się, że grają wszyscy, cały świat i że karty łączą ludzi lepiej niż wiara czy język. Siada się do stołu, rozchyla wachlarz karciany i tam jest porządek zrozumiały dla każdego. I tak trzeba go umieć rozegrać, żeby mieć z tego zysk, żeby zgarnąć wygraną. Biskupowi wydaje się, że to jest nowy język, który brata wszystkich na jeden wieczór. Kiedy mu brakuje gotówki, każe przywołać Żyda, ale pożycza tylko małe sumy. Na większe ma weksel od Żydów z Żytomierza, jakby jego bankierów, którym świadczy każdą pożyczkę swoim podpisem.

      Gra każdy, kto się przysiądzie. To oczywiste, że biskup wolałby lepsze towarzystwo, równych sobie, ale oni rzadko stoją dobrze z pieniędzmi, najwięcej ich mają przyjezdni handlarze albo Turcy, albo oficerowie, albo