Olga Tokarczuk

Księgi Jakubowe


Скачать книгу

stają się przerażająco wyraźne i kolczaste.

      Drużbacka tęskni do córki, która właśnie spodziewa się piątego dziecka, i myśli, że właściwie to z nią powinna teraz być, nie zaś peregrynować z ekscentryczną kasztelanową po obcym kraju, a już w szczególności wyprawiać się do dóbr księdza omnibusa. Ale przecież żyje z tego jeżdżenia. Można by pomyśleć, że bycie poetką to zajęcie osiadłe, bliskie ogródka, nie gościńca, godne domatorki.

      Ksiądz czeka na nią przy bramie. Złapał konia za uprząż, jakby nie mógł się doczekać tej wizyty, i zaraz wziąwszy Drużbacką pod ramię, prowadzi ją do ogrodu przy domu.

      – Najpierw dobrodziejka.

      Plebania stoi tuż przy rozjeżdżonej drodze. To drewniany dworek, pięknie pobielony i zadbany. Widać, że latem okalały go kępy kwiatów – leżą teraz pożółkłymi poduchami. Ale już czyjaś ręka wzięła się do porządków i złożyła część badyli w kupkę, która jeszcze się tli, bo ogień widocznie nie czuje się pewnie w tak wilgotnym powietrzu. Po badylach z dumą chodzą dwa pawie, jeden już stary i skapcaniały, niewiele zostało z jego ogona. Drugi pewny siebie, agresywny, podbiega do Drużbackiej i trąca ją w suknię, aż przestraszona kobieta odskakuje.

      Rzuca okiem na ogródek – piękny, każda grządka prosto wytyczona, na ścieżce poukładano okrągłe kamienie, a wszystko rozplanowane według najlepszej ogrodniczej sztuki: przy płocie róże do wódki i zapewne do wieńców do kościoła, dalej dzięgiel, biedrzeniec, kadzidło. Po kamieniach płożą się macierzanka, ślaz, kopytnik i rumian. Teraz niewiele już z ziół zostało, ale wszystkiego można się dowiedzieć z małych tabliczek drewnianych, na których wypisano nazwy.

      Od plebanii prowadzi w głąb małego parku starannie zagrabiona ścieżka, po obu jej stronach ustawiono dosyć kanciaste popiersia z wyrytymi podpisami, a nadto nad wejściem do ogrodu widnieje niezdarny napis na deszczułce, widać, że ksiądz radził sobie z nim sam:

      Ciało ludzkie wszak jest smrodem

      Pachnącym go zbaw ogrodem.

      Drużbacka krzywi się na te poezje.

      Teren jest w sumie niewielki; w którymś miejscu ostro spada ku rzece skarpa, ale i tam ksiądz przygotował niespodzianki: kamienne schodki, mały mostek nad tycim strumyczkiem, za którym stoi kościół, wysoki, potężny, ponury. Góruje nad chałupami pokrytymi strzechą.

      Idąc schodkami w dół, widzi się po obu stronach lapidarium. Należy zatrzymać się przed każdym kamieniem i przeczytać napisy.

      Ex nihil orta sunt omnia, et in nihilum omnia revolvuntur. Z nicości wszystko powstało i w nicość się obróci – czyta Drużbacka i nagle przechodzi ją dreszcz, i od zimna, i od tego napisu, dość nieporadnie wyrytego w kamieniu. To po co to wszystko? Po co te starania? Te ścieżki i mostki, te ogródki, studzienki i schodki, te napisy?

      Ksiądz prowadzi ją teraz do drogi kamienistą ścieżką i idąc, zataczają krąg wokół niewielkiej posiadłości. Biedna Drużbacka, nie spodziewała się chyba takiego obrotu sprawy. Buty ma wprawdzie dobre, skórzane, ale wymarzła w powozie i chciała raczej przytulić stare plecy do pieca, niż biegać po polu. Wreszcie gospodarz po tym przymusowym spacerze zaprasza ją do środka; przy drzwiach plebanii stoi spora płyta z wyrytym napisem:

      Ksiądz Benedykt zwan Chmielowski

      Grzeszny pasterz firlejowski

      W Podkamieniu był plebanem

      Rohatyńskim wraz dziekanem

      Kary godzien a nie kronik

      Garść dziś prochu nie kanonik

      Ten wszech prosi was o modły

      By go grzechy tam nie bodły

      Zmów Ojcze nasz, Zdrowaś przy tem

      Uczynisz go wiecznie sytem.

      Patrzy na niego zdumiona.

      – A cóż to? Już się ksiądz szykuje do śmierci?

      – Lepiej zawczasu przygotować wszystko, żeby potem biednych krewnych niepotrzebnie nie fatygować. Chcę wiedzieć, co mi tam wymalują na grobie. Pewnie jakieś głupotki, co to bym ich sam nie napisał. A tak przynajmniej wiem.

      Drużbacka, zmęczona, przysiada i już rozgląda się za czymś do picia, ale w pokoju stół jest pusty, nie licząc jakichś papierów. Cały dom czuć wilgocią pomieszaną z dymem. Zapewne dawno nie czyszczono tu kominów. I wieje chłodem. W kącie stoi piec wyłożony białymi kaflami, a obok kobiałka z drewnem, tyle że dopiero niedawno w nim rozpalono i pokój się jeszcze nie nagrzał.

      – Alem zmarzła – mówi Drużbacka.

      Ksiądz, skrzywiony, jakby połknął właśnie popsuty kąsek, otwiera szybko kredens i wyciąga stamtąd rżniętą karafę i kieliszki.

      – A kasztelanowa Kossakowska znajomą mi się wydała… – zaczyna niepewnie, nalewając likieru. – Znałem kiedyś jej siostrę najstarszą…

      – Jabłonowską pewnie? – pyta z roztargnieniem Drużbacka, mocząc usta w słodkim trunku.

      Do pokoju wchodzi tęga, radosna kobieta, widać księżowska gospodyni, i niesie na tacy dwie miski z parującą zupą.

      – Kto to widział tak gościa po zimnie gonić – mówi z wyrzutem do księdza i widać, że on pod jej karcącym wzrokiem czuje się nieswojo. Drużbacka zaś wyraźnie się ożywia. Niechże będzie błogosławiona ta tęga wybawicielka.

      Zupa jest gęsta, warzywna i na dodatek pływają w niej kluski. Teraz dopiero ksiądz dziekan widzi ubłocone trzewiki Drużbackiej i jej zgarbione plecy; widzi, że drży cała, i w pierwszym odruchu robi gest, jakby chciał ją objąć, ale oczywiście tego nie robi.

      Za gospodynią wpada do izby pies średniej wielkości, kudłaty, z kłapciatymi uszami, o falującej sierści koloru kasztana. Pies z powagą obwąchuje suknię Drużbackiej. I gdy Drużbacka schyla się, żeby go pogłaskać, dostrzega biegnące za nim szczeniaki, cztery, a każdy inny. Gospodyni księdza już chce je przegonić i znowu z wyrzutem wypomina księdzu, że nie zamknął drzwi. Ale Drużbacka prosi, by te psy pozostawić. Odtąd towarzyszą im do wieczora, siedząc najchętniej przy piecu, który w końcu rozgrzewa się na tyle, że gość może zdjąć podbity futerkiem kubrak.

      Drużbacka patrzy na księdza Benedykta i nagle czuje, jak bardzo samotny jest ten starzejący się, zaniedbany człowiek, który krząta się koło niej, chcąc ją zadziwić niczym chłopiec. Stawia na stole karafkę i ogląda pod światło kieliszki, sprawdzając, czy są czyste. Jego wyświechtana, strzępiąca się sutanna z wełnianego kamlotu wytarła się na brzuchu i teraz lśni tu jaśniejszą plamą. Nie wiedzieć czemu, wzbudza to w Drużbackiej falę wzruszenia. Musi odwrócić wzrok. Bierze na kolana szczeniaka – to suczka, ta najbardziej podobna do matki; od razu układa się na plecach, ukazując delikatny brzuszek. Drużbacka zaczyna opowiadać księdzu o swoich wnuczkach, samych dziewczynkach – któż jednak wie, może robi mu tym przykrość? Chmielowski słucha jej nieuważnie, a jego wzrok krąży po izbie, jakby ksiądz zastanawiał się, czym jeszcze mógłby zadziwić tę damę. Równocześnie smakują nalewkę księdza i Drużbacka kiwa z uznaniem głową. Wreszcie przychodzi pora na główne danie – odsuwając kieliszki i karafkę, Chmielowski z dumą kładzie przed nią na stole swoje dzieło. Drużbacka czyta na głos:

      – Nowe Ateny, albo Akademia wszelkiey scyencyi pełna, na rożne tytuły iak na classes podzielona. Mądrym dla Memoryału, idiotom dla Nauki, politykom dla Praktyki, melancholikom dla rozrywki erygowana…

      Ksiądz, wygodnie oparty w fotelu, wypija duszkiem kieliszek likieru. Drużbacka wzdycha z nieukrywanym podziwem:

      – Piękny