– niekiedy tylko jabłka, gorzkie ulęgałki – ale też nie czuje głodu. Wciąż drży, tyleż ze strachu, co z oburzenia i gniewu, ręce mu drżą i nogi i ściska go w brzuchu, we wnętrznościach, dlatego czasem wymiotuje żółcią, spluwając potem długo ze wstrętem. Zdarzyło się kilka nocy bardzo jasnych z powodu pełnego, zadowolonego z siebie Księżyca. Widział wtedy z daleka stado wilków, słyszał ich wycie. Przyglądały mu się stada saren – zdziwione, spokojnie sunęły za nim wzrokiem. Dostrzegł go też jakiś wędrowny dziad ślepy na jedno oko, brudny i kudłaty; ten przeraził się go nie na żarty, przeżegnał się tylko i szybko czmychnął w krzaki. Z daleka Zelik obserwował małą grupkę zbiegłych chłopów, którzy we czterech przeprawiali się przez rzekę, do Turcji – na jego oczach nadjechali konni, złapali ich i powiązali sznurami jak bydło.
Kolejnej nocy zaczyna padać deszcz i chmury przesłaniają Księżyc. Zelikowi udaje się wówczas przejść rzekę. Cały następny dzień próbuje wysuszyć ubranie. Zziębnięty, słaby, myśli bez przerwy o tym samym. Jak to się stało, że pan, któremu prowadził rachunki związane z wyrębem lasu – ludzki pan, jak uważał – okazał się zły? Dlaczego zeznawał nieprawdę przed sądem? Jak to możliwe, że kłamał pod przysięgą, i to nie w sprawie pieniędzy czy interesu, ale tu, gdzie szło o ludzkie życie? Zelik nie potrafi tego pojąć; cały czas powracają mu również przed oczy te same obrazy: aresztowany, wywleczony z domu wraz z innymi, z jego starym, zupełnie głuchym ojcem, który nie rozumiał, co się dzieje. A potem potworny ból, który ma władzę nad ciałem i rządzi rozumem; ból, który jest królem tego świata. I jeszcze wóz drabiniasty, wożący ich z aresztu na tortury, przez miasteczko, gdzie ludzie pluli na nich, otępiałych i poranionych.
Mniej więcej po miesiącu Zelik dociera do Jassów, gdzie odnajduje znajomych matki. Przyjmują go, wiedząc już, co się stało; tam przez jakiś czas dochodzi do siebie. Ma kłopoty ze spaniem, boi się zamknąć oczy; we śnie, kiedy już weń wpadnie – jakby się pośliznął na gliniastym brzegu bajora i runął do wody – widzi ciało swojego ojca, ukryte gdzieś w mule, niepochowane, straszne. Nocami dręczy go lęk, że śmierć czyha na niego w ciemności i może go znowu capnąć – tam, w mroku, są jej rewiry, koszary jej wojsk. Skoro uciekł jej tak banalnie, skoro ani się obejrzała, jak zniknął z gromady tych, co już do niej należeli, będzie miała na niego zakusy już zawsze.
Dlatego Zelika nie da się już zatrzymać. Rusza na południe, piechotą, jak pątnik. Puka po drodze do żydowskich domostw, gdzie zatrzymuje się na nocleg. Opowiada przy kolacji swoją historię i ludzie przekazują go sobie z domu do domu, z miasta do miasta, jak kruchy delikatny towar. Wkrótce wieść leci przed nim – znają jego opowieść i wiedzą, gdzie idzie, więc otaczają go swego rodzaju czcią. Każdy pomaga mu, jak umie. Odpoczywa w szabat. Jeden dzień w tygodniu pisze listy – do rodziny, do gmin żydowskich, do rabinów, do Sejmu Czterech Ziem. Do Żydów i chrześcijan. Do polskiego króla. Do papieża. Zdziera wiele par butów i wypisuje z kwartę atramentu, zanim udaje mu się dotrzeć do Rzymu. I jakimś cudem, jakby czuwały nad nim potężne siły, już następnego dnia staje twarzą w twarz z papieżem.
II. KSIĘGA PIASKU
Rozdział 5
Bywa, że Bóg męczy się swoją światłością i ciszą, mdli go od nieskończoności. Wtedy, jak ogromna, wszechwrażliwa ostryga, której ciało, tak nagie i delikatne, czuje najmniejsze drganie cząsteczek światła, kurczy się w sobie i zostaje po nim trochę miejsca, gdzie od razu z zupełnie niczego pojawia się świat. Najpierw świat przypomina pleśń, jest delikatny i biały, ale rośnie szybko, pojedyncze nitki łączą się ze sobą, tworząc mocne poszycie. W końcu twardnieje i odtąd zaczyna nabierać kolorów. Towarzyszy temu niski, ledwie słyszalny dźwięk, ponura wibracja, która wprawia atomy w niespokojne drżenie. Z tego właśnie ruchu powstają cząsteczki, a potem ziarnka piasku i krople wody, które dzielą świat na pół.
Teraz jesteśmy po stronie piasku.
Widzimy oczyma Jenty niski horyzont i ogromne niebo, złote i pomarańczowe. Wielkie bulwiaste cumulusy odpływają ku zachodowi, jeszcze nieświadome, że za chwilę spadną w otchłań. Pustynia jest czerwona i nawet najmniejsze kamyki rzucają długie, rozpaczliwe cienie, którymi próbują się wczepić w solidną materię.
Końskie i ośle kopyta prawie nie zostawiają śladów, osuwają się po kamieniach, wzniecają trochę pyłu, który zaraz osiada i zakrywa każdą powstałą rysę. Zwierzęta idą powoli, z opuszczonymi głowami, zmęczone całodzienną podróżą, jak w transie. Ich grzbiety przywykły już do ciężarów, jakie nakłada się na nie każdego ranka, po nocnym postoju. Tylko osły robią każdego ranka raban, rozdzierając świt pełnym żalu i zdumienia wrzaskiem. Ale teraz nawet one, urodzeni buntownicy, zupełnie zamilkły, licząc na rychły odpoczynek.
Między nimi poruszają się ludzie, smukli na tle krągłych, zdeformowanych ładunkiem kształtów zwierząt. Jak wskazówki zegarów, które uwolniły się od swoich cyferblatów, teraz samowolnie odmierzają czas oderwany, chaotyczny, którego nie zdoła już poskromić żaden zegarmistrz. Ich cienie, długie i ostre, dźgają pustynię i drażnią zapadający zmierzch.
Wielu z nich odzianych jest w długie jasne płaszcze, na głowie mają turbany, kiedyś zielone, a dziś wyblakłe od słońca. Inni schowali się pod kapeluszami o dużych rondach i ich twarze wcale nie różnią się od cieni rzucanych przez kamienie.
To karawana, która kilka dni temu ruszyła ze Smyrny i zdąża na północ, przez Konstantynopol, i potem przez Bukareszt. Po drodze będzie rozdzielać się i łączyć. Część kupców odbije już za kilka dni, w Stambule, ci powędrują przez Saloniki i Sofię do Grecji i Macedonii, inni pozostaną aż do Bukaresztu, a jeszcze inni pójdą do końca, wzdłuż Prutu, do polskiej granicy i przekroczą ją, pokonując płytki Dniestr.
Na każdym postoju trzeba zdejmować z grzbietów zwierząt wiezione towary i przeglądać te, które leżą porządnie zapakowane na wozach. Niektóre z nich są delikatne, jak partia długich tureckich fajek; każda z nich pakowana osobno w pakuły i jeszcze dokładnie obwiązana płótnem. Jest także trochę tureckiej broni i końska paradna uprząż, są kobierce i tkane pasy, którymi panowie szlachta przewiązują swoje żupany.
Są też bakalie w drewnianych skrzyniach, starannie zakryte przed słońcem, materyjki różne, a nawet cytryny i pomarańcze nie do końca dojrzałe, żeby mogły przetrwać podróż.
Jeden Ormianin, niejaki Jakubowicz, który dołączył do karawany w ostatniej chwili, wiezie na osobnym wozie towary luksusowe: kobierce dywańskie, tureckie kilimy. Teraz drży o ten towar, unosi się gniewem o byle co. Już był skłonny wsiąść na statek i ze Smyrny do Salonik przewieźć wszystko w dwa dni, ale handel morski dziś niebezpieczny – można wpaść w niewolę, opowieści o tym krążą nieustannie, gdy tylko karawana przystaje na popas przy ogniu.
Nachman Samuel ben Lewi z Buska właśnie usiadł z płaską skrzynką na kolanach. Wiezie tytoń ubity ciasno w twarde paczki. Niedużo tego, ale liczy na spory zysk, bo tytoń kupił tanio i dobrej jakości. Ma jeszcze przy sobie, w specjalnie szytych kieszeniach, inne drobne, ale cenne rzeczy: piękne kamienie, głównie turkusy, oraz kilka długich, mocno sprasowanych pałeczek smółki do palenia, którą dodaje się do fajek i którą tak lubi Mordechaj.
Szykowali karawanę przez kilka dobrych dni, a jednocześnie trzeba było jeszcze biegać po tureckich urzędach, żeby dostać za obfity bakszysz ferman – rozkaz do władz tureckich po drodze, aby karawanę przepuszczały.
Dlatego tak jest zmęczony i to zmęczenie niełatwo ustępuje. Najbardziej pomaga mu widok