obawiała się o moje zdrowie. Gdy możni odjechali, matka szepnęła mi na ucho: „Mój mały osiołku, na tamtym świecie duksel będzie paliła u nas pescure”, co znaczyło, że w przyszłym życiu księżna będzie nam paliła w piecu.
Z jednej strony uradowało mnie to wielce, że gdzieś tam w górze, tam gdzie powstają codziennie plany świata, istnieje surowa sprawiedliwość. Z drugiej jednak strony było mi nas wszystkich żal, a zwłaszcza tej dumnej pani, takiej pięknej i niedostępnej. Czy ona o tym wiedziała? Czy ktoś jej powiedział? Czy w ich kościele mówi się ludziom, jak będzie naprawdę? Że wszystko się odwróci i służący będą panami, a panowie służącymi? Ale czy to będzie sprawiedliwe i dobre?
Przed odjazdem ów pan wytargał mojego ojca za brodę, a jego goście zaśmiewali się z tego dowcipu, po czym kazał swoim wojskowym napić się żydowskiej wódki, co skwapliwie uczynili, plądrując przy okazji karczmę i niszcząc bezmyślnie cały dobytek.
Nachman musi wstać. Gdy tylko zajdzie słońce, robi się przeraźliwie zimno, nie tak jak w mieście, gdzie upał trwa dalej schowany w rozgrzanych murach i gdzie o tej porze koszula przykleja się do pleców. Bierze lampkę i nakrywa się barchanowym płaszczem. Tragarze grają w kości, co zaraz skończy się kłótnią. Niebo jest już całe usiane gwiazdami, i mimowolnie Nachman ustala kierunki. Na południu widzi Smyrnę – Iźmierz, jak mawia reb Mordke – którą opuścili przedwczoraj. Składa się z chaosu nierównych klockowatych budynków, z nieskończonej liczby dachów poprzetykanych strzelistymi sylwetkami minaretów i – gdzieniegdzie – kopułami świątyń. I wydaje mu się, że w ciemnościach słyszy zza horyzontu głos muezina, natarczywy, żałosny, że zaraz odpowie mu drugi, z karawany, i w jednej chwili powietrze wypełni muzułmańska modlitwa, która ma być hymnem i chwalbą, lecz brzmi raczej jak skarga.
Nachman patrzy na północ i widzi tam daleko, daleko, w fałdach skłębionej ciemności, małe miasteczko rozłożone na bagnach, pod niskim niebem, które sięga wieży kościoła. Wydaje się zupełnie pozbawione koloru, jakby zbudowano je z torfu i posypano popiołem.
Gdy się urodziłem w roku 5481, chrześcijańskim 1721, mój ojciec, świeżo upieczony rabin, obejmował swoje stanowisko, nie zdając sobie sprawy, gdzie się osiedla.
W Busku rzeka Bug łączy się z Pełtwią. Miasto należało od zawsze do króla, nie do panów, dlatego dobrze nam się tu żyło; pewnie też dlatego ciągle było niszczone, a to przez Kozaków, a to przez Turków. Jeżeli niebo jest lustrem, które odbija czas, obraz płonących domów ciągle wisi nad miastem. Zawsze potem, doszczętnie zniszczone odbudowywało się chaotycznie we wszystkie strony na błotach, bo tu rządzi woda jako jedyna królowa. Dlatego gdy następowały wiosenne roztopy, na drogi wypełzało owo błoto i odcinało miasteczko od reszty świata, a jego mieszkańcy, jak to mieszkańcy błot i torfowisk, siedzieli w podmokłych chatach ponurzy, zaśniedziali – można by pomyśleć, że oblazła ich pleśń.
Żydzi mieszkali tu grupkami po wielu dzielnicach, ale najwięcej ich było na Starym Mieście i w Lipibokach. Handlowali końmi, przeprowadzali je z miasta do miasta na jarmarki, mieli też małe sklepiki z tytoniem, a większość z nich była wielkości budy dla psa. Niektórzy uprawiali ziemię, kilkunastu trudniło się rzemiosłem. W większości była to biedota, marna i zabobonna.
Patrzyliśmy na okolicznych chłopów, tych rusińskich i tych polskich – którzy od świtu przygięci do ziemi, prostowali plecy dopiero pod wieczór, gdy siadali na ławeczkach przed domem – z poczuciem pewnej wyższości: lepiej już było być Żydem niż chłopem. A i oni nam się przyglądali – gdzież to one tak jadą na tych swoich furach i czemu takie hałaśliwe, te Żydki? Kobiety mrużyły oczy, cały dzień oślepiane słońcem, gdy zbierały kłosy pozostałe po żniwach.
Wiosną, gdy błonia nadrzeczne się zieleniły, do Buska zlatywały setki, a może tysiące bocianów i kroczyły po królewsku, godnie wyprostowane i dumne. Pewnie stąd tyle dzieci się tu rodziło: chłopi wierzyli, że przynoszą je właśnie bociany.
W herbie Buska jest bocian stojący na jednej nodze. Tak i my, buskowianie, wiecznie staliśmy na jednej nodze, gotowi do drogi, zaczepieni do życia na jedną arendę, na jeden kontrakt. Wokół nas – mokro, grząsko. Prawo niby jest, ale chwiejne, mętne, jak brudna woda.
Busk, jak wiele podolskich miasteczek i wsi, był zamieszkany prawie w całości przez nas, tych, którzy sami siebie nazywali „naszymi” albo „prawowiernymi”. Wierzyliśmy sercem czystym i bardzo głęboko, że Mesjasz już się pojawił w Turcji i że odchodząc, pozostawił nam następcę, a przede wszystkim drogę, którą mieliśmy iść.
Im więcej mój ojciec czytał i dyskutował w bet midrasz, tym bardziej i on skłaniał się ku takim poglądom. Po roku od sprowadzenia się w to miejsce, naczytawszy się pism szabatajskich, dał się im całkowicie przekonać, a naturalna jego wrażliwość i religijny zmysł sprzyjały tej zmianie.
„Bo jak to jest? – mówił. – Dlaczego, skoro Bóg nas tak umiłował, jest tyle cierpienia wokół? Wystarczy wyjść na rynek w Busku, żeby nogi ugięły się pod ciężarem tego bólu. Skoro nas umiłował, to dlaczego nie jesteśmy zdrowi i syci, a wraz z nami i inni, żebyśmy nie musieli patrzeć na chorobę i śmierć?” Garbił się, jakby chciał pokazać rzeczywisty ciężar. A potem już wpadał w swoją zwykłą gadkę przeciwko rabinom i ich prawom, rozpędzał się coraz bardziej i zaczynał gestykulować.
Jako dziecko widywałem go często na ryneczku, pod sklepem Szyli, jak wraz z innymi stał rozgadany i wzburzony. Jego drobna, niepozorna postać wydawała się większa, kiedy mówił, czynił to bowiem żarliwie i od serca.
„Z jednego prawa w Torze Miszna wyprowadziła tuzin, a Gemara pięć tuzinów; w późniejszych komentarzach zaś praw jest już tyle co ziaren piasku. To powiedzcie mi, jak mamy żyć?” – rzucał dramatycznie, aż zatrzymywali się przechodnie.
Szyla, który niezbyt się przejmował handlowaniem i bardziej interesowało go towarzystwo rozgadanych mężczyzn, przytakiwał mu ze smutkiem, częstując ich fajką: „Niedługo nic już nie będzie koszerne”.
„Trudno pilnować przepisów, gdy się jest głodnym” – przytakiwali mu i wzdychali. Wzdychanie też było częścią rozmowy. Wielu z nich to byli prości kupcy, ale czasem przychodzili też nauczyciele z jesziwy i dodawali coś od siebie do tego codziennego rynkowego lamentu. A potem jeszcze dochodziły żale na pańskie porządki, na chłopską wrogość, która mogła zatruć życie, na ceny mąki, na pogodę, na zerwany przez powódź most i pogniłe od wilgoci owoce na drzewach.
Tak i ja nasiąkałem od dziecka ową wieczną pretensją do stworzenia. Coś jest nie tak, otacza nas jakiś fałsz. Coś musiało zostać przemilczane w tym, czego nas uczono w jesziwach. Na pewno zatajono przed nami jakieś fakty i dlatego nie możemy sobie świata złożyć w całość. Musi istnieć tajemnica, która wyjaśnia wszystko.
Od czasów młodości mojego ojca wszyscy w Busku tak mówili, a imię Szabtaja Cwi pojawiało się często, i to wypowiadane wcale nie szeptem, lecz zupełnie jawnie. Brzmiało ono w moich dziecięcych uszach jak galop jeźdźców przybywających na ratunek. Dziś jednak lepiej nie wymawiać głośno tego imienia.
Od początku chciałem studiować pisma, jak wielu chłopców w moim wieku, ale jako jedynak, zbyt byłem przywiązany do matki i ojca. Dopiero gdy miałem szesnaście lat, zrozumiałem, że chcę służyć jakiejś dobrej sprawie i że jestem z tych, którym nigdy nie wystarcza to, co jest, ale zawsze chcą jeszcze czegoś innego.
Dlatego gdy doszły mnie słuchy o wielkim nauczycielu Baal Szem Towie i o tym, że przyjmuje uczniów, postanowiłem dołączyć do takiej kompanii i w ten sposób opuściłem rodzinny Busk. Ku rozpaczy mojej matki ruszyłem