Susan Sontag

Odrodzona. Dzienniki, tom 1, 1947–1963


Скачать книгу

> tytulowa.jpg

      Przed­mo­wa

      Za­wsze uwa­ża­łem, że jed­ną z naj­głup­szych rze­czy, jaką ży­ją­cy może po­wie­dzieć o zmar­łym, jest: „Jemu by się to spodo­ba­ło”. W naj­lep­szym wy­pad­ku, na­wet je­śli kie­ru­ją nami naj­lep­sze za­mia­ry, mo­że­my się tyl­ko do­my­ślać, czy fak­tycz­nie by tak było, a prze­waż­nie nie mamy zie­lo­ne­go po­ję­cia. Po pro­stu nie spo­sób stwier­dzić, co spodo­ba­ło­by się zmar­łe­mu. O wy­da­niu Od­ro­dzo­nej, poza tym, że jest to pierw­szy z trzech to­mów za­wie­ra­ją­cych wy­bra­ne frag­men­ty z dzien­ni­ków Su­san Son­tag, po­wie­dzieć moż­na więc je­dy­nie tyle, że nie jest to książ­ka, któ­rą ona sama by wy­da­ła, je­śli w ogó­le po­sta­no­wi­ła­by opu­bli­ko­wać dzien­ni­ki. To ja pod­ją­łem de­cy­zję o ich wy­da­niu i ja do­ko­na­łem se­lek­cji ma­te­ria­łu. Na­wet w sy­tu­acji, w któ­rej nie trze­ba się oba­wiać in­ge­ren­cji cen­zo­ra, li­te­rac­kie i etycz­ne nie­bez­pie­czeń­stwa ta­kie­go przed­się­wzię­cia są oczy­wi­ste. Ca­ve­at lec­tor.

      Nie chcia­łem by­naj­mniej po­dej­mo­wać de­cy­zji tego ro­dza­ju, lecz moja mat­ka zmar­ła, nie po­zo­sta­wiw­szy żad­nych wska­zó­wek co do tego, co zro­bić z jej do­ku­men­ta­mi oraz tek­sta­mi, któ­rych nie do­koń­czy­ła bądź nie włą­czy­ła do zbio­rów. Może wy­da­wać się to dziw­ne, zwa­żyw­szy, że bar­dzo in­te­re­so­wa­ła się lo­sem swo­ich prac, skru­pu­lat­nie ana­li­zo­wa­ła ich prze­kła­dy na­wet na ję­zy­ki, któ­re zna­ła bar­dzo po­bież­nie, i mia­ła do­brze wy­ro­bio­ną opi­nię na te­mat wy­daw­nictw oraz cza­so­pism z ca­łe­go świa­ta. Jed­nak po­mi­mo tego, że ze­spół mie­lo­dy­spla­stycz­ny, na któ­ry zmar­ła 28 grud­nia 2004 roku, to wy­so­ce śmier­tel­ny no­wo­twór krwi, mat­ka jesz­cze na kil­ka ty­go­dni przed śmier­cią była pew­na, że wy­zdro­wie­je. Za­miast za­dys­po­no­wać, co zro­bić z jej spu­ści­zną, kie­dy sama nie bę­dzie już mo­gła po­dej­mo­wać de­cy­zji – co uczy­nił­by czło­wiek po­go­dzo­ny z nad­cho­dzą­cą śmier­cią – bez cie­nia wąt­pli­wo­ści mó­wi­ła o tym, że wró­ci do pra­cy i za­bie­rze się do pi­sa­nia, kie­dy tyl­ko wyj­dzie ze szpi­ta­la.

      Oso­bi­ście uwa­żam, że mia­ła pra­wo umrzeć w taki spo­sób, w jaki chcia­ła. Wal­cząc o ży­cie, nie była nic win­na ani mnie, ani przy­szłym po­ko­le­niom. Jej po­sta­no­wie­nie mia­ło jed­nak pew­ne nie­prze­wi­dzia­ne skut­ki ubocz­ne, z któ­rych naj­po­waż­niej­szy jest taki, że de­cy­zja o kształ­cie, w ja­kim mają zo­stać wy­da­ne jej pi­sma, spo­czę­ła na mo­ich bar­kach. W wy­pad­ku zbio­ru At The Same Time, któ­ry uka­zał się dwa lata po jej śmier­ci, spra­wa była sto­sun­ko­wo pro­sta. Moja mat­ka z pew­no­ścią sta­ran­nie przej­rza­ła­by ese­je przed ich po­now­ną pu­bli­ka­cją, lecz były to tek­sty wy­da­ne za jej ży­cia lub wy­gło­szo­ne przez nią na wy­kła­dach. Jej za­mie­rze­nia były ja­sne.

      Dzien­ni­ki to ma­te­ria zu­peł­nie in­ne­go ro­dza­ju. Pi­sa­ła je wy­łącz­nie dla sie­bie od wcze­snej do­ro­sło­ści aż po ostat­nie lata ży­cia, kie­dy to za­chwy­ci­ła się moż­li­wo­ścia­mi, ja­kie daje kom­pu­ter, i pi­sa­nie e-ma­ili od­wró­ci­ło naj­wy­raź­niej jej uwa­gę od pro­wa­dze­nia pa­mięt­ni­ka. Ni­g­dy nie po­zwo­li­ła na upu­blicz­nie­nie choć­by sło­wa ze swo­ich dzien­ni­ków ani nie od­czy­ty­wa­ła ich frag­men­tów przy­ja­cio­łom, co czy­nią nie­któ­rzy pa­mięt­ni­ka­rze, acz­kol­wiek jej bli­scy wie­dzie­li, że je pro­wa­dzi i każ­dy ko­lej­ny za­pi­sa­ny ze­szyt usta­wia obok wcze­śniej­szych na pół­ce w sy­pial­nia­nej gar­de­ro­bie, gdzie prze­cho­wy­wa­ła tak­że inne, cen­ne, a za­ra­zem bar­dzo oso­bi­ste przed­mio­ty, ta­kie jak zdję­cia ro­dzin­ne i pa­miąt­ki z dzie­ciń­stwa.

      Kie­dy za­cho­ro­wa­ła wio­sną 2004 roku, na pół­ce sta­ło nie­mal sto ze­szy­tów. Ko­lej­ne od­kry­łem z Anne Jump, ostat­nią asy­stent­ką mat­ki, oraz jej bli­skim przy­ja­cie­lem Pa­olem Di­lo­nar­dem pod­czas prze­glą­da­nia po­zo­sta­wio­nych przez mat­kę rze­czy. Mia­łem je­dy­nie mgli­ste po­ję­cie o za­war­to­ści dzien­ni­ków. Tyl­ko raz roz­ma­wia­łem o nich z mat­ką. Było to wkrót­ce po tym, jak za­cho­ro­wa­ła. Wie­rzy­ła, że wy­zdro­wie­je, tak jak wy­zdro­wia­ła z dwóch po­przed­nich no­wo­two­rów. Wy­szep­ta­ła wów­czas tyl­ko jed­no zda­nie: „Wiesz, gdzie są dzien­ni­ki”. Nie po­wie­dzia­ła jed­nak, co mam z nimi zro­bić.

      Przy­pusz­czam, że gdy­by to za­le­ża­ło wy­łącz­nie ode mnie, dłu­go zwle­kał­bym z pu­bli­ka­cją dzien­ni­ków lub w ogó­le bym z niej zre­zy­gno­wał. By­wa­ło, że mia­łem ocho­tę je spa­lić. Ze­szy­ty nie na­le­ża­ły jed­nak do mnie. Moja mat­ka, kie­dy jesz­cze była zdro­wa, sprze­da­ła wszyst­kie swo­je tek­sty, ma­te­ria­ły i książ­ki bi­blio­te­ce Uni­ver­si­ty of Ca­li­for­nia w Los An­ge­les, za­wie­ra­jąc umo­wę, zgod­nie z któ­rą mia­ły tam tra­fić po jej śmier­ci – i tak się też sta­ło. Po­nie­waż w umo­wie nie było żad­nej wzmian­ki o za­ka­zie pu­blicz­ne­go udo­stęp­nia­nia tych ma­te­ria­łów, do­sze­dłem do wnio­sku, że de­cy­zję pod­ję­to za mnie. Stwier­dzi­łem, że je­śli sam nie upo­rząd­ku­ję i nie udo­stęp­nię dzien­ni­ków, zro­bi to ktoś inny – zwle­ka­nie nie ma więc sen­su.

      Wciąż mam jed­nak pew­ne oba­wy. Stwier­dze­nie, że dzien­ni­ki dużo mó­wią o mo­jej mat­ce, to po­waż­ne nie­do­po­wie­dze­nie. Po­sta­no­wi­łem w nich za­mie­ścić wie­le z jej ka­te­go­rycz­nych są­dów. Mat­ka bar­dzo lu­bi­ła osą­dzać, lecz ujaw­nie­nie tego fak­tu – a pa­mięt­ni­ki ujaw­nia­ją bar­dzo wie­le – za­chę­ca czy­tel­ni­ka, aby osą­dził ją. Pod­czas opra­co­wy­wa­nia tek­stu drę­czy­ły mnie po­waż­ne wąt­pli­wo­ści – mat­ka, zwłasz­cza w póź­niej­szym okre­sie ży­cia, była oso­bą ce­nią­cą pry­wat­ność. Uni­ka­ła zwłasz­cza, na tyle, na ile było to moż­li­we, roz­mów o jej ho­mo­sek­su­ali­zmie i am­bi­cjach. W świe­tle tych fak­tów moja de­cy­zja sta­no­wi po­gwał­ce­nie jej pry­wat­no­ści. Nie moż­na tego ina­czej ująć, nie roz­mi­ja­jąc się z praw­dą.

      Pa­mięt­ni­ki są tym­cza­sem za­ko­twi­czo­ne w od­kry­ciu wła­snej sek­su­al­no­ści, któ­re­go do­ko­na­ła w okre­sie doj­rze­wa­nia, a tak­że we wcze­snych eks­pe­ry­men­tach ero­tycz­nych, prze­pro­wa­dza­nych w wie­ku szes­na­stu lat na Uni­ver­si­ty of Ca­li­for­nia w Ber­ke­ley, oraz do­świad­cze­niu dwóch waż­nych związ­ków, w któ­re we­szła już jako oso­ba do­ro­sła. Pierw­szy z nich był związ­kiem z ko­bie­tą po­zna­ną w cza­sie stu­diów – na­zwę ją H – z któ­rą w 1957 roku za­miesz­ka­ła w Pa­ry­żu, dru­gi zaś – z dra­ma­to­pi­sar­ką Ma­rią Ire­ne For­nes (byłą ko­chan­ką H), któ­rą po­zna­ła w tym sa­mym roku. Po po­wro­cie do Sta­nów, roz­wo­dzie z moim oj­cem i prze­pro­wadz­ce na Man­hat­tan mat­ka żyła z Ire­ne od 1959 do 1963 roku.

      Po pod­ję­ciu de­cy­zji o wy­da­niu dzien­ni­ków zro­zu­mia­łem wy­raź­nie, że część za­pi­sków trze­ba z nich wy­łą­czyć, gdyż sta­wia­ją moją mat­kę w złym świe­tle, są zbyt otwar­te sek­su­al­nie lub za­wie­ra­ją ko­men­ta­rze nie­przy­chyl­ne wo­bec pew­nych osób. Po­sta­no­wi­łem rów­nież zmie­nić imio­na nie­któ­rych wy­stę­pu­ją­cych w nich osób. Po­nad­to wy­bo­ru do­ko­ny­wa­łem z prze­ko­na­niem, że wy­ła­nia­ją­cy się z pa­mięt­ni­ków su­ro­wy i nie­upięk­szo­ny ob­raz Su­san Son­tag jako mło­dej ko­bie­ty, któ­ra z peł­ną świa­do­mo­ścią i de­ter­mi­na­cją two­rzy oso­bę, jaką pra­gnie zo­stać, sta­no­wi o tym, co jest w nich naj­bar­dziej fa­scy­nu­ją­ce. Po­sta­no­wi­łem więc nadać temu to­mo­wi ty­tuł Od­ro­dzo­na, któ­ry na­wią­zu­je do zda­nia za­pi­sa­ne­go na okład­ce jed­ne­go z pierw­szych ze­szy­tów. Sło­wo to do­brze ob­ra­zu­je, kim była moja mat­ka, od­kąd prze­sta­ła być dziec­kiem.

      Ża­den ame­ry­kań­ski pi­sarz jej po­ko­le­nia nie był w rów­nym stop­niu otwar­ty na eu­ro­pej­skie tren­dy jak ona. Z pew­no­ścią nie mo­gła­by stwier­dzić, że „ma do opo­wie­dze­nia całe Tuc­son” czy „całe Sher­man Oaks w Ka­li­for­nii” na tej sa­mej za­sa­dzie jak John Updi­ke,