na niego, podłubał nim w nosie, drapał się nim, spotwarzał, jak mógł, jak umiał, bronił się atakując, atakował broniąc się, ale palec Syfona ciągle, niezwyciężony, trwał na wysokościach. I nie skutkowało, że Miętus gryzł swój palec, wiercił nim w zębach, skrobał w piętę i robił wszystko, co w mocy ludzkiej, żeby go zohydzić – niestety, niestety – nieubłagany, niezwyciężony palec Pylaszczkiewicza trwał wymierzony w górę i nie ustępował. Położenie Miętalskiego stawało się straszne, gdyż wyczerpał już wszystkie swe ohydy, a palec Syfona ciągle i ciągle wskazywał do góry. Groza ścięła arbitrów i superarbitra! Ostatecznym kurczowym wysiłkiem Miętus skąpał swój palec w spluwaczce i wstrętny, spotniały, czerwony, potrząsał nim rozpaczliwie przed Syfonem, lecz Syfon nie tylko nie zwrócił uwagi, nie tylko nawet nie drgnął palcem, ale jeszcze w dodatku twarz mu pokraśniała jak po burzy tęcza i odmalował się na niej siedmioma barwami cudny Orlik-Sokół oraz czyste, niewinne, nieuświadomione Chłopię!
– Zwycięstwo! – krzyknął Pyzo.
Miętus wyglądał okropnie. Cofnął się aż pod ścianę i rzęził, charczał, toczył pianę z pyska, złapał się za palec i ciągnął go, ciągnął chcąc wyrwać, wyrwać z korzeniem, odrzucić, zniszczyć tę wspólność z Syfonem, odzyskać niezależność! Nie mógł, choć ciągnął z całej mocy, bez względu na ból! Niemożność znowu dała się we znaki! A Syfon mógł zawsze, mógł bez przerwy, spokojny jak Niebo, z palcem wzniesionym do góry, nie gwoli Miętusowi naturalnie i nie gwoli sobie, lecz zasadom gwoli! O, co za potworność! Oto jeden wypaczony, wyszczerzony w jedną, drugi w drugą stronę! A pośród nich ja, superarbiter, na wieki chyba uwięziony, więzień cudzego grymasu, cudzego oblicza. Twarz moja, jakby zwierciadło ich twarzy, również pokraczniała, przerażenie, wstręt, zgroza żłobiły na niej niezatarte piętno. Pajac pomiędzy dwoma pajacami, jakże miałbym zdobyć się na coś, co by nie było grymasem? Palec mój u nogi tragicznie wtórował ich palcom, a ja grymasiłem, grymasiłem i wiedziałem, że zatracam siebie w tym grymasie. Nigdy już chyba nie ucieknę Pimce. Nie wrócę do siebie. O, co za potworność! I co za cisza straszna! Bo cisza chwilami była doskonała, żadnego szczęku oręża, wyłącznie miny i bezgłośne ruchy.
Wtem rozdarł ją przeraźliwy wrzask Miętusa:
– Trzymaj! Łapaj! Bij! Zabij!
Co to? Czy jeszcze coś nowego? Czy jeszcze coś? Czy nie dosyć? Miętus spuścił palec, rzucił się na Syfona i strzelił go w gębę – Myzdral i Hopek rzucili się na Pyzę, Guzka i strzelili w gęby! Zakotłowało się. Kłębowisko ciał na podłodze, nad którym stałem nieruchomy jak superarbiter. Nie upłynęła minuta, a Pyzo i Guzek leżeli jak kłody, związani szelkami, Miętus zaś zasiadł okrakiem na piersiach Syfona i zaczął się chełpić strasznie.
– No co, robaczku, ty Chłopię niewinne, ty myślałeś, że mnie zwyciężyłeś? Paluszek do góry i kontent, co? To ty, cacusiu (i użył najokropniejszych wyrażeń), łudziłeś się, że Miętus nie da sobie rady? Pozwoli owinąć się na twoim paluszku? A ja ci powiem, że jeśli nie można inaczej, to siłą ściąga się na dół paluszek!
– Puszczaj… – wyrzęził Syfon.
– Puścić! Zaraz cię wypuszczę! Zaraz wypuszczę, tylko nie wiem, czy zupełnie takim, jakim jesteś. Pogadamy sobie! Nadstaw uszko! Na szczęście jeszcze można dostać się do ciebie… na siłę… przez uszy… Już ja ci się dostanę do środka! Nadstaw, mówię, uszko! Poczekaj, niewiniątko, powiem ci coś…
Nachylił się nad nim i poszeptał – Syfon zzieleniał, kwiknął jak zarzynane prosię i rzucił się jak ryba wyjęta z wody. Miętus go przydusił! I wytworzyła się pogoń na podłodze, gdyż gonić zaczął ustami to jedno, to drugie znów ucho Syfona, który turlając głową, uciekał z uszami – i zaryczał widząc, że nie może uciec, zaryczał, by zagłuszyć zabójcze, uświadamiające słowa, i ryczał ponuro, okropnie, stężał, zapamiętał się w rozpaczliwym i pierwotnym wrzasku, aż wierzyć się nie chciało, iżby ideały wydać mogły ryk podobny dzikiemu bawołu na puszczy. Oprawca zaś również zaryczał:
– Knebel! Knebel! Knebel wsadź! Gapo! Co się gapisz? Knebel! Chusteczkę od nosa wsadź!
To na mnie tak wrzeszczał. To ja miałem chusteczkę wsadzić! Bo Myzdral i Hopek siedzieli okrakiem, każdy na swoim arbitrze, ruszyć się nie mogli. Nie chciałem! Nie mogłem! Stałem nieruchomo i wstręt mnie zdjął do ruchu, do słowa i do wszelkiego w ogóle w y r a z u. O, superarbiter! Trzydziestak, trzydziestak, gdzie trzydziestak mój, gdzie mój trzydziestak? Nie ma trzydziestaka! A tu nagle Pimko ukazuje się we drzwiach klasy i stoi – w bucikach żółtych, giemzowych, w płaszczu brązowym i z laską w dłoni – stoi… stoi. I tak absolutnie, jakby siedział.
Rozdział IV
Przedmowa
do Filidora dzieckiem podszytego
Zanim podejmę dalszy ciąg tych prawdziwych wspomnień, pragnę tytułem dygresji zamieścić w następnym rozdziale opowiadanie pod nazwą Filidor dzieckiem podszyty. Widzieliście, jak złośliwie dydaktyczny Pimko mnie upupił; widzieliście idealistyczne zakamarki inteligenckiej młodzieży naszej, niemożność życia, rozpacz dysproporcji, żałość sztuczności, ponurość nudy, śmieszność fikcji, mękę anachronizmu, szaleństwo pupy, twarzy oraz innych części ciała. Słyszeliście słowa, słowa, słowa ordynarne, walczące ze słowami wzniosłymi i inne słowa równie nieistotne, wygłaszane na lekcjach przez nauczycieli – i byliście niemymi świadkami, jak rzecz złożona ze słów nieistotnych skończyła się podle cudacznym grymasem. Tak już w zaraniu młodości człowiek wsiąka we frazes i w grymas. W takiej kuźni wykuwa się dojrzałość nasza. Za chwilę ujrzycie inną rzeczywistość, inny pojedynek – bój śmiertelny profesorów G. L. Filidora z Leydy oraz Momsena z Colombo (ze szlacheckim przydomkiem „anty-Filidora”). I tam także występują słowa tudzież poszczególne części ciała, nie należy jednak doszukiwać się ścisłego związku pomiędzy tymi dwiema częściami niniejszej całości; i ten, kto by mniemał, że włączając w me dzieło opowiadanie Filidor dzieckiem podszyty nie miałem na celu jedynie pewnego zapełnienia miejsca na papierze, nieznacznego zmniejszenia ogromu białych kart przed sobą, byłby w błędzie.
Lecz gdyby specjalni znawcy i badacze, wyspecjalizowane Pimki od konstruowania pupy za pomocą wytykania braków konstrukcyjnych w dziele artystycznym, uczynili mi taki zarzut: że – ich zdaniem – pragnienie zapełniania miejsca jest racją prywatną i niedostateczną i nie godzi się wsadzać w utwór artystyczny wszystkiego, co się kiedykolwiek napisało, odpowiem, że w moim skromnym przekonaniu poszczególne części ciała oraz słowa stanowią wystarczającą więź konstrukcyjną estetyczno-artystyczną. I dowiodę, że konstrukcja moja pod względem ścisłości i logiki nie ustępuje najściślejszym i najbardziej logicznym konstrukcjom. Patrzcie – podstawowa część ciała, dobra, oswojona pupa jest podstawą, od pupy przeto zaczyna się akcja. Z pupy, jak z pnia głównego, rozchodzą się rozgałęzienia poszczególnych części, jako to palec u nogi, ręce, oczy, zęby, uszy, przy czym jedne części przechodzą nieznacznie w inne dzięki subtelnym i kunsztownym przetworzeniom. A twarz ludzka, zwana także w Małopolsce „papą”, jest koroną, uliścieniem drzewa, które poszczególnymi częściami wyrasta z pnia pupy; papa zatem zamyka cykl poczęty przez pupę. Doszedłszy do papy cóż mi pozostaje, jak nie – zawrócić ku poszczególnym częściom, aby poprzez nie znowu dojść do pupy? – i temu właśnie ma służyć nowela Filidor. Filidor jest nawrotem konstrukcyjnym, pasażem albo ściślej mówiąc – codą, jest to tryl, a raczej skręt, skręt kiszek, bez którego nigdy bym nie dostał się do lewej łydki. Czy nie żelazny to szkielet konstrukcyjny? Czy nie dość, by zaspokoić wymogi wyspecjalizowane najsubtelniej? A cóż dopiero, gdy wnikniecie w głębsze związki poszczególnych części, w rozmaite przejścia od palca do zębów, w mistyczne znaczenie niektórych ulubionych części, w sens – dalej – pojedynczych stawów, w całość części,